Gintaras Songaila jest postacią barwną i dostatecznie skandaliczną na litewskiej scenie politycznej, nie ma więc dużej potrzeby zbyt szczegółowo nagłaśniać czytelnikom jego sylwetkę. W poprzedniej kadencji był posłem na Sejm, gdzie dostał się z protekcji konserwatystów. Konserwy wówczas przechwalali się nawet, że udało im się okiełznać skrajnych nacjonalistów, którzy na ich listach partyjnych nagle ponoć przekształcili się w potulnych baranków. „Potulne baranki" byli jednak barankami tylko na czas wyborów, potem bardzo szybko pokazali zęby, które bynajmniej nie wyglądały na baranie. Zaczęli w łonie swych dobrodziejów uprawiać antyunijną politykę, a jednocześnie gwałtownie radykalizować nacjonalistyczne skrzydło samych konserwatystów - i tak aż nadto wpływowe i bez „tautininkasów". Groziło to partii rozsadzeniem od wewnątrz. Mezalians był więc nieunikniony, ale i tak stał się w sposób dość kuriozalny. Mianowicie po tym, gdy Songaila podał własną partię do sądu za to, że jej wileński oddział odważył się napomknąć o możliwej koalicji w stolicy z mniejszościami narodowymi.
Konserwatyści kopnęli Songailę i jego kameradów narodowców z partii, a potem i z Sejmu, ale oczywiście nie ze sceny politycznej, na której „tautininkai" zaczęli się rozpychać grając na antyunijnych „kanklės". W święta narodowe „Songaila and company" zawsze maszerowali na czele marszów nacjonalistów (z hasełkiem „Litwa dla Litwinów"), besztali wszystkich zdrajców - i na ulicy, i w mediach - za sprzedaż litewskiej ziemi obcokrajowcom i inne herezje w rodzaju oryginalnej pisowni nazwisk dla obcokrajowców i rodzimych nie-Litwinów.
Songaila w tym wszystkim bardzo się natrudził i pewnie w nagrodę dostał od rządu ciepłą państwową posadkę, o którą starało się (jak podają elektroniczne nośniki informacji) pięciu innych konkurentów. Zwyciężył oszołom rangi ukraińskiego Jarosza, który teraz będzie dzielił państwowe pieniążki wśród – przerażonych pewnie - litewskich wydawców. Wydania mniejszości narodowych o pieniążkach z funduszu Songaily mogą zapomnieć, a reszta to pewnie składane wnioski będą musieli zaczynać od rozjaśnienia szefowi, jak słuszne mają poglądy w sprawach dla „tautininkasów" zasadniczych (wyjaśniać dalej nie ma potrzeby).
Kiedy sam przeczytałem smutną wiadomość, to zaraz mi przypomniał się „mažas skandaliukas" z udziałem właśnie Songaily. Było to w czasach, kiedy TV Polonia starała się o prawa retransmisji na terytorium Litwy. Negocjacje i spory w tej kwestii, jak sobie wszyscy świetnie przypominamy, trwały długo i przebiegały opornie. W końcu strona polska za bajońskie pieniądze uzyskała od litewskiej zgodę na retransmisję na częstotliwości TV Bałtyckiej, której szefem w owym czasie był właśnie jegomość Songaila. Uradowany „sukcesem" ówczesny szef Telewizji Polskiej Wiesław Walendziak przybył do Wilna, by osobiście podpisać umowę. Przyjechał, jako się rzekło, posiedział z półgodziny pod drzwiami gabinetu jegomości Songaily i pojechał sobie z powrotem do Warszawy. Szef BTV bowiem nawet nie raczył go przyjąć na salonach (a umowy ma wiadomo w czym).
Kulturka, słowem, Songaily jest na poziomie co, nie wątpię, niedługo pokaże się też na nowym jego urzędzie. Bo, jak mawiał klasyk, że nieco go sparafrazuję: „Dwóch jest prawdziwych żołnierzyków w tej Rzeczypospolitej: Songaila na Litwie i Jarosz na Ukrainie".
Tadeusz Andrzejewski
Komentarze
Dlatego wybór Songaily na wysokie urzędowe stanowisko wprawdzie szokuje, ale nie dziwi, w końcu taka właśnie jest Lietuva...
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.