Naturalnie winna z tego powodu jest AWPL, bo przecież już tyle lat rządzi w podwileńskich rejonach i mogłaby przecież ludzi starszych litewskiego nauczyć, konkluduje w swym niedawnym artykule parlamentarzystka.
Nie wiem, dlaczego posłanka sama nie podjęła się tego trudu od lat mieszkając na Wileńszczyźnie (a kto bronił jej nieść oświaty litewskiej kaganiek), podejrzewam jednak, skąd ją ta troska teraz nagle dopadła. Otóż Vilija Filipovičienė w niedawnych wyborach samorządowych bardzo marzyła, by zostać merem rejonu wileńskiego. Marzenie to, widać, było bardzo silne, gdyż już w pierwszej debacie telewizyjnej ciągle powtarzała, że gdy zostanie merem (sic!), to w rejonie wprowadzi taką demokrację, jaką cieszyli się ludzie u zarania tworzenia się państw na naszym kontynencie. Czyli demokrację wiecową. Twierdziła bowiem, że każdą swą decyzję będzie konsultować z ludźmi spotykając się z nimi i debatując. A dopiero potem ewentualnie zacznie ją urzeczywistniać. Czyli dokładnie tak, jak to było drzewiej u ludzi na stadium rozwoju wspólnot plemiennych.
Pomysł ten posłance wydał się być tak bardzo odkrywczy (powtarzała go w TV chyba ze trzy razy), że pewnie uszedł jej uwadze szczegół, że ludzkość za ten okres kilku tysięcy lat od demokracji wiecowej zrobiła znaczący postęp. Dzisiaj demokracja mianowicie polega na tym, że kandydaci i partie polityczne, ubiegający się przed wyborami o mandat zaufania wyborców, proponują im własne pomysły i rozwiązania, które zamierzają zrealizować (by ludziom żyło się lepiej), jeżeli będą wybrani. Filipovičienė proponowała tymczasem dokładnie odwrotnie: najpierw mnie wybierzcie, a potem będę was pytać, jak mam rządzić.
Takiego odwrócenia kota ogonem wyborcy „nie kupili". Po wyborach Filipovičienė boleśnie się przekonała, że jej droga do fotela podstołecznego mera jest tak daleka, jak z Ziemi na Księżyc, więc pewnie postanowiła odreagować tę przykrą dla niej rzeczywistość.
Wystąpiła, jak już na początku wspomniałem, z krytyką władz rejonu wileńskiego w sprawie słabej znajomości litewskiego u ludzi starszych w tym rejonie. Cierpią teraz, bo ich nikt nie nauczył języka państwowego, choć mieszkają przecież na Litwie, nie omieszkała podkreślić wybranka ludu. I litewski chleb jedzą, dodawała do tego, co powiedziała Filipovičienė, inna działaczka jej pokroju jeszcze u zarania niepodległości.
I cóż tu można by rzec na takie posłanki zatroskanie. Jeżeli Filipovičienė chciałaby uszczęśliwiać mieszkańców Wileńszczyzny trochę na zasadzie litewskiego Kulturkampfu (czyli przymuszać do nauki litewskiego wszystkich od małego do wielkiego nie bacząc na uwarunkowania społeczne, kulturowe, socjalne, a i na zdolności intelektualne ludzi starszych wreszcie), to – proponuję – niech zacznie od siebie. Na początek niech się nauczy, powiedzmy, polskiego, bo przecież od lat mieszka w otoczeniu Polaków. A jak już zacznie mówić w języku Mickiewicza, niech wtedy, na własny przykład powołując się, zachęca Polaków w wieku starszym do nauki języka Donelaitisa.
Tymczasem dla rdzennych mieszkańców Wileńszczyzny, zwłaszcza w wieku emerytalnym, przydałoby się trochę więcej szacunku w urzędach. Nic się nie stanie państwu, jeżeli pozwoli im tam porozumiewać się w takim języku, jakiego używają na co dzień. I tym problemem zachęcałbym przejąć się posłankę Filipovičienė.
Tadeusz Andrzejewski
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.