Światowe media – rzecz jasna – sakralną częścią uroczystości swej uwagi nie przemęczyły. Z dużym zainteresowaniem skupili się raczej na wielkiej polityce, a jeszcze bardziej na dyplomacji gestów. W tym ostatnim aspekcie w roli głównej – chcąc nie chcąc – musieli obsadzić prezydenta-elekta USA Donalda Trumpa, który przybył do Paryża mimo faktu, że zachodnie elity polityczne (za niewielkimi wyjątkami) tak bardzo go nie chciały w roli przywódcy największego światowego mocarstwa. Z całych sił obstawiały Harris, która jednak przegrała. Teraz gdy wyszło im, że postawiły na złego konia, musiały jakoś swój błąd zniwelować. Udać za niebyły. Jakoś Trumpowi się podlizać, jak to się w naszej mowie mówi. W Paryżu było to widoczne. Znaki „dyplomacji gestów” aż nadto się przebijały poczynając od tego, że do stolicy Francji nie zaproszono najbardziej gorliwych przeciwników Trumpa jak kanclerza Olafa Scholza czy premiera Donalda Tuska. Tych, których zaproszono, również odpowiednio pogrupowano pod gusta amerykańskiego gościa. Prezydenta Niemiec Waltera Steimeiera, dla przykładu, usadowiono dopiero w drugim rzędzie, podczas gdy prezydenta Polski Andrzeja Dudę, który uchodzi za osobistego przyjaciela Trumpa, potraktowano miejscem w pierwszym rzędzie. Nie mógł tego oczywistego upokorzenia znieść naczelny redaktor „Die Welt” Ulf Poscharol, który wydrukował na platformie „X” histeryczny wpis następującej treści: „To niewiarygodne upokorzenie Niemiec: znajdujących się w niekorzystnej sytuacji ekonomicznej, a obecnie także symbolicznie zmarginalizowanych w polityce zagranicznej”. Schreklich jest to. Straszne. Żeby tak majestat Niemiec nie doceniać. Zwłaszcza że Polska takich faworów doznała. Prezydent Duda był witany przez prezydenta Trumpo ciepło i po przyjacielsku. Czy aby nie znak to, że w Europie idzie nowe?
Na domiar złego media donoszą, że Trump jeszcze nie zaprzysiężony a już bierze się za stare. Żąda od krajów NATO adekwatnego płacenia na tę organizację. „Jeśli Europejczycy będą płacić swoje rachunki i traktować nas uczciwie, to absolutnie zostałbym w NATO”, powiedział w wywiadzie dla stacji NBC. Te „jeśli” szczególnie Berlinowi jest wielką prztyczką w nos, gdyż on to najbardziej nie chce płacić rachunków. Obiecuje jedynie, że zapłaci, tak samo jak Litwie obiecuje swą dywizję pancerną. Parę dobrych latek już minęło, odkąd musiałaby nas bronić niemiecka brygada. Na razie, niestety, jedynie na papierze odstrasza wroga. Ponoć już od stycznia żołnierze Bundeswehry mają jednak przybyć do moich Grygajć do świeżo zbudowanej tam bazy na póki co, zanim baza w Rudnikach będzie wykończona.
Ale wracajmy do Paryża i polityki gestów. Trump wyraźnie czuł się na ziemi mu nieprzyjaznej jak prawdziwy amerykański kowbój. Na gesty Macrona, odpowiadał gestami. Mówił okrągłe słówka, znalazł kilka chwil dla Zełeńskiego, który zapewnił ponoć go, że „chce dobić targu i zakończyć to szaleństwo”. Przy przywitaniu księcia Williama, członka brytyjskiej rodziny królewskiej, był na tyle nonszalancki, że złamał wszelkie możliwe etykiety i protokoły. Podał pierwszy rękę Williamowi i jeszcze go po ramieniu poklepał. Aż dwa tym samym brytyjskie savoi-vivre’u naruszył. Bo zgodnie z protokołem królewskim, to książę powinien wyjść z inicjatywą podania dłoni. A już „poklepanie” - to wcale w żadnych kanonach się nie mieści, bo jest kwalifikowane jako „zbędny kontakt fizyczny”, którą to rubaszność książę jednak zniósł stoicko.
Tymczasem prezydent Macron to pewnie nawet katolikiem się poczuł na pewien czas, tak rozpaczliwie potrzebował jakiegoś znaczniejszego sukcesu, który przykryłby jego potężne problemy wewnętrzne. Nie wiem czy żegnał się, ale otwarcie Notre-Dame w tym akurat czasie, było dla niego jak dar z nieba. Kombinowanie Macrona w polityce wewnętrznej, igranie z demokracją doprowadziło do potężnego kryzysu politycznego w kraju. Do dymisji właśnie się podał premier Michel Barnier, którego Macron desygnował na to stanowisko dopiero przed kilkoma miesiącami. Rząd Barniera nie miał większości, ale premier i tak próbował przeforsować przy okazji przyjęcia budżetu na rok 2025 pakiet oszczędnościowy w wysokości 60 mld euro tak, by zmniejszyć deficyt budżetowy. Niestety, zamiast cięcia kosztów dostał kosza i od „skrajnej lewicy”, i od „skrajnej prawicy” i wywrócił się na skutek tego jego rząd. Nowy rząd powołać będzie piekielnie trudno, bo partii nieskrajnych we francuskim Zgromadzeniu Narodowym prawie że nie ma, no, za wyjątkiem „Renaissance” Macrona oraz „Republikanów” Barniera właśnie. Ale ich szabel starczy chyba że na honorową defiladę, a nie na większość parlamentarną. Macron zatem większości nie ma i to wybitnie z własnej winy, bo -przypomnijmy - że to jego absurdalna decyzja była w środku lata, by rozwiązać parlament i ogłosić przedterminowe wybory. Chciał w ten sposób wymusić na Francuzach ratowanie Republiki przed faszystami, za jakich w lewicowo-liberalnym slangu uchodzi nad Sekwaną prawica z partii Zjednoczenie Narodowe. Te to ZN wiosną tego roku zdecydowanie wygrało wybory do Parlamentu Europejskiego, co przeraziło Macrona i popchnęło do nieracjonalnych, awanturniczych zachowań. Igranie z demokracją kończyło się tym, że zamiast skrajnej prawicy w wyborach przedterminowych zwyciężyła skrajna lewica, a Macron został na lodzie, bo zwycięzcy chcą teraz odwrócić jego liberalne reformy, które z takim trudem forsował przez lata. Tak więc Francja jest w głębokim chaosie, rządu nie ma, budżetu na rok 2025 nie ma, perspektywy powołania nowej większości też nie ma. Na pewno wpłynie to na sytuację finansową Francji, jej obywateli i – oczywiście – na międzynarodową reputację tego państwa.
Macron więc tę reputację chciał trochę podreperować zwołując do Paryża 50 przywódców i głów koronowanych. Blichtr i potęga Francji miały przyćmić problemy rządu. Ale zapomnieć o problemach Francuzi będą mogli tylko na krótki moment. Potem wielkość Francji będzie musiała ustąpić codzienności oraz problemom, które wydają się być nierozwiązywalne.
Gdy 15 kwietnia roku 2019 dach Notre-Dame stanął w płomieniach, nie tylko Francja odczuła, że właśnie dzieje się coś metafizycznego. Pożar wynikły w skutek remontu strawił dach, który wraz z iglicą zapadł się do wnętrza świątyni, niczym pewien symbol upaku zachodniego chrześcijaństwa. Paryska Notre-Dame przecież na przeciągu długich wieków uchodziła za symbol łacińskiej cywilizacji chrześcijańskiej, którą laicka Republika dziś sama niszczy. Pustka po chrześcijaństwie natychmiast została wypełniona milionami wyznawców Allaha, którzy zaleli Francję i kontynent niczym tsunami. Europa nie jest już chroniona, bo sama ochrony swego Boga się wyrzekła. Czy odbudowę katedry Notre-Dame możemy zatem uznać za „muzykę nadziei”..?
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Wiktor Hugo, Katedra Najświętszej Marii Panny w Paryżu, 1831 r.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.