Gdy byłem jeszcze studentem, zdarzyło mi się wyjechać na stypendium do Niemiec. Tam w miasteczku Marburg, kilkudziesięciotysięcznym i trochę prowincjonalnym, zgłębiałem wiedzę z przedmiotu swej pracy magisterskiej w Herder Instytucie specjalizującym się w historii Europy Środkowo-Wschodniej. Gdy pracownicy Instytutu dowiedzieli się, że pochodzę z Litwy, zaraz mi zaproponowali spotkanie z emerytowanym już wówczas ich współpracownikiem naukowym, który był „echter Litauer" (prawdziwy Litwin).
Nazywał się Reklajtis i był uchodźcą z Litwy, którą opuścił razem z wojskiem niemieckim w czasie II wojny światowej. Gdy zadzwoniłem, bardzo się ucieszył. Oczywiście nie było takiej opcji, bym nie wpadł do niego na obiad w czasie pobytu na stypendium. Z zaproszenia chętnie skorzystałem, choć byłem nieco zakłopotany, bo nie wypadało przecież od razu przez telefon meldować, że ja to „echter Litauer" nie jestem. Ale, jak wkrótce się okazało, moje obawy były płonne. Przy obiedzie panowała bowiem bardzo miła atmosfera. Mówiliśmy po niemiecku, gdyż żona i córka Reklajtisa litewskiego nie znały. Dopiero po konsumpcji, gdy z gospodarzem przeszliśmy do jego domowej biblioteki na wspólne wspomnienia o kraju, w którym mój rozmówca nie był od zakończenia wojny, doszło do pewnej konsternacji. Konwersację wszczęliśmy po litewsku i ja uznałem, że muszę na jej początku od razu gospodarzowi wyjaśnić, że Litwinem nie jestem. Gdy usłyszał, że jestem litewskim Polakiem, na chwilkę zamilkł. Potem zaś tajemniczo zapytał: „Czy pan nikomu nie powie?". Bez zastanowienia od razu odpowiedziałem, że nikomu, nie mając zresztą pojęcia, jaką tajemnicę mój rozmówca chce mi powierzyć. Wtedy trochę zmieszany cicho mi powiedział: „Bo, widzi pan, ja też tak naprawdę jestem Polakiem". Następnie wyjaśnił mi, że przed wojną mieszkał z rodziną na Kowieńszczyźnie. Jego ojciec był polskim oficerem, a mama – Niemką. Na Litwie Kowieńskiej jednak w tamtym czasie stosunek do Polaków był bardzo negatywny, dlatego Reklajtis, kształcąc się w „Laikinoji sostinė", postanowił zostać Litwinem.
Opowiedział mi nawet jedną zabawną historyjką z tamtego czasu. Będąc studentem poznał nowego kolegę, który zaprosił go w pewnym momencie odwiedzić jego dom rodzinny (a tak naprawdę dworek) gdzieś pod Kownem. Gdy jechali tam pociągiem, kolega wraz z przybliżaniem się do celu podróży stawał się jakby coraz bardziej niespokojny. Aż w końcu, jak prawie byli już na miejscu, powiedział: „Wiesz co, nie zdziw się, bo my w domu to wszyscy mówimy po polsku". Wtedy Reklajtis też przyznał się, że jest Polakiem. Zostali przyjaciółmi.
Dlaczego tak długo o tym rozpisuję się, skoro tytuł komentarza sugeruje całkiem inny temat, pewnie państwo zapytają. Otóż, moim zdaniem, wyżej opisana autentyczna historyjka empirycznie niejako dowodzi, co znaczy przymusowe usunięcie z przestrzeni publicznej języka polskiej mniejszości narodowej, z czym mieliśmy niewątpliwie do czynienia na Litwie Kowieńskiej. Zabronienie polskiego, napiętnowanie za jego używanie publicznie doprowadziło do tak komicznej sytuacji jak w pociągu. Każdy normalny obywatel bowiem nie chce mieć problemów z władzą, dlatego szykanowany językowo zaczyna stopniowo unikać ojczystej mowy w obecności innych osób. Język ojczysty staje się kwestią wstydliwą, tematem tabu - aż stopniowo umiera.
A czyż nie taki sam cel prześladują dzisiaj litewscy radykałowie walcząc z polskimi tabliczkami ulicznymi na Wileńszczyźnie? Czyż nie liczą, że zastraszając, stosując opresję i drakońskie kary zrobią z nas przysłowiowych „reklajtisów"? To właśnie mają na celu. Ale niedoczekanie wasze. Pryncypialna, a zarazem pełna godności postawa polskich samorządowców na Wileńszczyźnie, którzy stali po stronie walczących o swoje mieszkańców, wymusiła wreszcie na władzach wycofanie się z absurdalnych batalii sądowych w sprawie polskich tabliczek. Nagle wszystko stało się OK, choć podwójne tablice w większości przypadków na domach prywatnych pozostały. Sądy jednak odstąpiły od dalszego karania dyrektorów administracji niepokornych rejonów zadawalając się tym, że szyldy na słupkach przyulicznych są tylko po litewsku.
Co to oznacza? A to oznacza to, że trwając w słusznym uporze jako społeczność – zwyciężyliśmy. Doczekaliśmy się w końcu swej „Ulicy Zwycięstwa".
Tadeusz Andrzejewski
Komentarze
"Prawdziwego patriotyzmu trzeba się dopiero uczyć tam, gdzie ludzie z narażeniem bytu i nieraz życia, pracują na swoją niekorzyść materialną, a na dobro przyszłych pokoleń."
ja widziałam (nie raz zresztą) jak rodzice między sobą mówią po polsku, a do dziecka po litewsku. Masakra jakaś. To są właśnie ofiary straszenia i litewskiej propagandy. Ale całe szczęście więcej jest mądrych rodziców, którzy w swoich dzieciach starają się podtrzymać polską tożsamość i uczą, by być z tego dumnym.
nie wiem co jest grane. Ale moj nick, wzial sobie ktos inny. Nie pisałem tego postu nr 10 (ale pisałem pod innymi tematami jako hehe. Taka dziecinada... jeju. aż zęby bolą.
A w sprawie tekstu. Takich historyjek jest mnostwo. Np. znam osoby ktore publicznie wlasnie nie mówią po polsku do siebie. np w autobusach tramwajach rodzina mówi po litewsku na wzajem. Wyobrascie sobie. W domu mama mowi po polsku do dzieci a jak wychodzą to politewsku. W ten sposób dzieci z "mlekiem" matki uczą się ukrywać swoją toższamość.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.