Tak lokajskie zwyczaje w stolicy europejskich biurokratów opisałem słowami z epoki Piotra Wielkiego, cytując porządki panujące na jego dworze. W Brukseli dziś też często jest bezpieczniej nie wykazywać się nadmiernym „pojmowaniem sprawy” w wielu unijnych politykach, bo mogłoby to źle skończyć się dla znawcy. Weźmy chociażby politykę unijnego Zielonego Ładu, który, gdy się mu przyjrzeć z użyciem rozumu i logiki, a więc z pojmowaniem sprawy, to wyjdzie, że jest on wielką utopią i ściemą. Nie kalkulującą się, anaukową teorią, która jednak ma nas kosztować potężne miliardy. Mieszkańcy Europy zubożeją, a ich wymuszona ofiara będzie miała zerowy właściwie wpływ na klimat, który jest raczej zjawiskiem obiektywnym i zwykł zmieniać się w ciągu stuleci w sposób regularny i naturalny, na co są niezbite dowody. Ale wiele wskazuje na to, że pod przykrywką ochrony klimatu Bruksela walczy o ...dobry klimat biznesowy dla swego hegemona w Berlinie.
W ten sposób najpierw klimat mieliśmy ratować kupując rosyjski gaz od Niemiec, które sobie pobudowały z Rosją swoje nordstreamy. Unia zaś w tym czasie ogłosiła ustami Niemki Ursuli von der Leyen, że jedynym ekologicznym paliwem na świecie jest gaz, który ma być używany na terenie całej Unii. My na Litwie karnie uwierzyliśmy i przeszliśmy na użycie niebieskiego paliwa w gospodarce, by teraz, gdy Nord Stream wyleciał w powietrze po wybuchu wojny na Ukrainie, przepłacać za gaz krocie. Komisja Europejska w międzyczasie zrewidowała swój pogląd na ratowanie planety, teorię o ekologicznym gazie porzuciła i ustami tejże Ursuli zaczęła wieścić, że jedynie źródła odnawialne są ratunkiem dla klimatu. A wśród tych źródeł najcenniejsze są wiatraki, produkowane akurat z wielkim rozmachem przez niemiecki gigant technologiczny Siemens. Wszystkie wysiłki proekologiczne „naszej Unii” mają więc być nakierowane na niemieckie wiatraki.
Problem jednak powstał taki, że część rządów krajów unijnych zaczęła się buntować i mając „swoje pojmowanie sprawy” odmówiła „mieć wygląd lichy i durnowaty” w temacie ekologicznych wiatraków, uznając ich za źródło niestabilne, a na dodatek też ... nieekologiczne. Ustawienie jednego wiatraka bowiem wymaga nawet 100 razy więcej miejsca niż zainstalowanie tradycyjnego źródła energii, a i wielu ton betonu wlanego w ziemię, co trudno uznać za ekologiczne poczynanie. Powstał więc pewien dysonans poznawczy: kto ma rację. Bruksela nawykła zawsze mieć rację, nawet gdy jej nie ma, więc uciekła się do ...korupcji. W ramach programu LIFE zaczęła wydawać miliony euro organizacjom, zawodowym działaczom, profesjonalnym krzykaczom, aby ci zaczęli lobbować jej Zielony Ład. Gdy sprawa stała się głośna, Komisji Europejskiej przyszło przyznać, że jest to jej „niewłaściwe działania lobbingowe”. Wyszło bowiem, że za unijne pieniądze organizacje pozarządowe tzw. NGO-sy lobbowały interesy unijnej wierchuszki zamiast patrzeć jej na ręce. Lobbowały starannie uczciwie zakrzykując niezależnych ekspertów w dziedzinie ekologii, opornych polityków oraz rozsądne rządy. Szczególne kampanie pomawiania i oczerniania były stosowane wobec polityków o poglądach konserwatywnych. Wielu z nich zwłaszcza z Parlamentu Europejskiego odczuło to na własnej skórze. Taka mała kampania mowy nienawiści w wydaniu instytucji namiętnie walczącej z mową nienawiści. Pytanie czy unijni hipokryci przyłapani na gorącym uczynku poniosą jakąś odpowiedzialność? Odpowiedź brzmi: nie poniosą żadnej. Dlaczego? Bo oni zawsze nie ponoszą żadnej odpowiedzialności za to, co robią.
Skandale w brukselskim bagienku wybuchają z regularnością bicia kurantów szwajcarskiego zegarka. Wybuchają i natychmiast gasną, jak zdmuchnięta świeca. Media nawet gęby nie zdążą „roziawić” (jak to u nas po wileńsku się mówi), a już po skandalu. Zamiecione, posprzątane. Gdy amerykański dziennik „New Jork Times” nie zdzierżył takiej hucpy i pozwał w końcu Komisję Europejską przed sąd za nieujawnienie korespondencji jej przewodniczącej Ursuli von der Leyen z szefem Pfizera Albertem Boulem w sprawie zakupu szczepionek na Covid-19 (wartych 19 mld euro, bagatela), sędziowie rozpatrujący pozew musieli zdębieć. Pozwana powiadomiła ich bowiem, że jej korespondencja z szefem Pfizera sama się wykasowała w sposób nieustalony z jej nośników elektronicznych. Jakiś cud miał miejsce chyba czy tylko sztuczna inteligencja zadziałała, nikt nie wie. Każdy rozumny jednak musi rozumieć, że nie można ujawnić czegoś, czego nie ma, dlatego Ursula von der Leyen jest niewinna jak biblijna Zuzanna. O jej niewinności zaświadczyła zresztą sama Vera Jourova, „nieposzlakowana” komisarka z Czech, która z aresztu w swym kraju wyszła szczęśliwie po tym, gdy głównemu świadkowi w jej sprawie nagle niespodziewanie się zmarło. Liberalne elity w Czechach uznały więc, skoro wyszła z aresztu i prawnie nie jest skorumpowana, więc akurat nadaje się na komisarza do Brukseli. Aha, byłbym zapomniał. Choć to nie ma nic do rzeczy, to dodam, że rodzony mąż von der Leyen jest dyrektorem jednej z firm należących do Pfizera.
Gdy mówimy o brukselskiej praworządności, to należy przyznać, że skład poprzedniej Komisji na czele z Ursulą von der Leyen był pod tym względem wręcz unikatowy. Bo oprócz wspomnianych już nad wyraz „nieposzlakowanych” polityków był tam jeszcze pewien Belg Didier Reynders, komisarz, a jakże, ds. praworządności. Położył on niezwykłe zasługi dla praworządności w Europie. A szczególnie już był czuły na brak praworządności w Polsce, o którą nad Wisłą niestrudzenie walczył. W czasie gdy miał przerwę w walce, chodził do różnych siedzib belgijskiego totolotka i prał tam brudne pieniądze. Miał sporo gotóweczki z niejasnych źródeł, więc musiał bardzo fachowo, jak „prawdziwy stróż praworządności”, legalizować ją poprzez schematy gier na totalizatorze. „Sytuacja praworządności w Polsce daje poważne powody do niepokoju. Komisja jest zdeterminowana, by wykorzystać wszystkie narzędzia w jej dyspozycji, by zareagować na te obawy”, gadał w budynku Parlamentu Europejskiego, a potem udawał się jak gdyby nic do siedziby belgijskiej loterii. Hue, hue, hue, zaśmiejmy się po belgijsku. Komisarz po tym, gdy przestał być komisarzem i stracił w ten sposób immunitet, natychmiast został zatrzymany przez belgijską policję w charakterze podejrzanego.
O Ewie Kaili, byłej wiceprzewodniczącej Parlamentu Europejskiego, już kiedyś pisałem. Dzisiaj tylko przypomnę, że Greczynka nie mniej niż wspomniany Belg była zaniepokojona stanem praworządności w Polsce. Pisała rezolucje w tej materii, wygłaszała gorące oracje w jej obronie. Aż do czasu, gdy i do jej drzwi zapukała belgijska policja. Znalazła tam całe reklamówki, torby i walizki pełne nominałów ze znakami waluty euro. Setki tysięcy u jej, jej kochanka, który zarazem trudził się w roli pomocnika europarlamentarzystki. Reklamówki, torby i walizki darowali Greczynce hojni Arabowie z takich krajów jak Katar czy Maroko. Greczynka wdzięczna za te podarunki lobbowała interesy tych krajów w Unii Europejskiej przekonując polityków brukselskich, że arabskie satrapy ostatnio się bardzo poprawiły, zmieniły się nie do poznania, stając się czasami wręcz modelowymi krajami, gdy chodzi o prawa człowieka, kobiet etc.
Chyba na tym już kończę pisanie o brukselskiej praworządności, bo, przyznam, że już trochę zaczyna mnie mdlić...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Takich skandalicznych powiązań jest niestety więcej.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.