Ale wracając do Francji pamiętamy przecież, że prezydent Emmanuel Macron o „demokrację” zadbał jeszcze wiosną zeszłego roku, gdy jego liberalna partia La Republique en Marche z kretesem przegrała wybory do Parlamentu Europejskiego ze Zjednoczeniem Narodowym Marine Le Pen właśnie. Macron ogłosił wówczas histerycznie coś w rodzaju końca demokracji nad Sekwaną, bo wygrała „skrajna” prawica, którą Francuzi wybierać nie mają prawa, gdyż jest jej zabroniono rządzić. Potem rozwiązał parlament i ogłosił przedterminowe wybory, ku czemu nie było żadnych przesłanek. Ale francuski Nursułtan ogłosił alert na całą Francję, by bronić demokracji przed „skrajną” prawicą. Histeria była powszechna, która jednak w pierwszej turze nie dała pozytywnego rezultatu. Zwyciężyło Zjednoczenie Narodowe. Dopiero w turze drugiej wszyscy „szczerzy demokraci” poczynając od liberalnego mainstreamu, poprzez lewicę i na komunistach oraz masonach kończąc skrzyknęli się „hop do kuczy” i ostatecznie pokonali partię Le Pen. „Demokracja” triumfowała, bo wygrała skrajna lewica w sojuszu z komunistami czyli blok Jean-Luc Melenchona. Macron zląkł się czerwonych i ostatecznie władzą ich nie nadzielił, tylko sklecił rząd mniejszościowy, który dryfuje razem z Francją od kryzysu do kryzysu do dzisiaj.
Jan Rokita, niegdysiejszy prominentny polityk nad Wisłą, a dziś tylko obserwator życia politycznego, kazus francuskiej liberalnej demokracji komentuje bez owijania sprawy w bawełnę. Pisze na portalu wszystkoconajwazniejsze.pl, że europejski establishment w eliminowaniu niewygodnych konkurentów politycznych podąża drogą wytyczoną przez Moskwę i Mińsk. Nie jest gołosłowny w swych wywodach, tylko podaje konkretne przykłady eliminacji, a więc Rumunię, Francję, Turcję. Rumuński Trybunał Konstytucyjny unieważnił pierwszą turę wyborów prezydenckich pod fałszywym pretekstem, bo wygrał ją niewłaściwy kandydat. Prawicowy Calin Georgescu, który wygrać nie miał prawa, bo nie został namaszczony przez establishment. Poszukano więc, czy nie jest przypadkiem jakimś defraudatorem albo podatkowym oszustem. I, o eureko, poszukiwania zakończyły się pełnym sukcesem. Geogescu został ogłoszony hochsztaplerem i wyeliminowany z wyborów. We Francji jak było z Le Pen, już opisaliśmy. W Turcji mer Stambuła Ekrem Imamoglu został zbyt popularny, aby mógł cieszyć się wolnością, więc prewencyjnie został zamknięty w więzieniu, bo też go sprawdzili, i cóż za niespodzianka, scenariusz powtórzył się jak w Rumunii i Francji. Europa „zaczęła eksperymentować z najprostszym i najbardziej chuligańskim sposobem radzenia sobie z politykami zagrażającymi hegemonii establishmentu: pod byle jakim pretekstem wyklucza ich z wyborów, posługując się przy tym politycznie kontrolowanymi, wiarołomnymi sędziami”, napisał Rokita i nie pomylił się ani o jotę. Dalej też napisał prawdę, gdy powyższe praktyki porównał do praktyk od lat stosowanych przez Moskwę i Mińsk. Stolice wschodnich reżimów perfekcyjnie wręcz te praktyki dopracowały. Stosują je od dawna ze 100-procentową niemalże skutecznością. Tam kandydaci zagrażający władzy albo lądują w więzieniach, albo muszą uchodzić „za kordon”, albo giną w niewyjaśnionych okolicznościach. „Mysz do wyborów nie prześliźnie się, jeżeli tylko byłaby to mysz, którą panujący establishment uważałby za groźną dla jego władzy i interesów”, ironizuje niedoszły „premier z Krakowa”.
Niestety, Rokita ma rację nie tylko komentując fakty już dokonane, ale też prognozując przyszłość Europy w ich kontekście. Polski ekspert przewiduje, że „wirus prewencyjnej eliminacji , który zakaził Francję, też dotknie całą Europę”. Straci ona na odporności wobec podobnych „demokratycznych” czystek przedpola przed wyborami w każdym właściwie państwie europejskim. Bo skoro można to zrobić we Francji, to co stoi na przeszkodzie, by analogicznie zachować się w krajach o znacznie mniejszej wadze politycznej.
W USA o mały włos byłoby też to samo. Donald Trump tylko dzięki swemu uporowi i sile amerykańskiej demokracji cudem uniknął francuskiego scenariusza. W szczytowym momencie miał z tuzin procesów i kilkadziesiąt zarzutów. Demokraci słusznie obawiając się go jako kandydata na prezydenta dwoili się i troili, aby sądownie uniemożliwić mu start. Groźnego rywala najchętniej widzieliby w więzieniu. Nie wypaliło. Amerykanie wybrali właśnie Trumpa na prezydenta.
Do niedawna jeszcze było nie do pomyślenia w Europie (a szczególnie na jej Zachodzie), by z wyborów eliminować opozycję. Skazywać jej liderów pod błahymi pozorami na drakońskie kary, które przekreślałyby ich udział w życiu politycznym. Nikt, absolutnie nikt z polityków, niezależnie z jakiej strony sceny politycznej by pochodził, takiego scenariusza nie brał pod uwagę. Wybory bez udziału opozycji nikt nie uznałby za demokratyczne, spełniające kryteria wolnej elekcji. A jednak dziś to już dzieje się na naszych oczach. Mainstreamowe media, jakby nie było czwarta władza, nie tylko że nie protestują, ale nawet ochoczo podbijają bębenek o potrzebie „ognia zaporowego” wobec „skrajnej prawicy”. Sprzedajni sędziowie wykonują brudną robotę. Demokracja staje się fikcją.
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.