Bo demokracja w „naszej Unii”, jak to lubi wyrażać się szefowa Komisji Europejskiej Ursula von der Leyen, przecież musi być. Czyli – według pojęcia eurokratów – wybory mogą wygrywać tylko ci, którzy mają takie same poglądy, szajby ideologiczne, jak oni. Inni rządzić w krajach Unii nie mogą, nawet jeżeli wybiorą ich wyborcy. Breton tę genialną, a nawet bezczelną myśl wygłosił w kontekście głośnego ostatnio wywiadu na platormie „X” z szefową Alternatywy dla Niemiec (AfD) Alice Weidel, jaką przeprowadził sam Elon Musk, miliarder, właściciel „X-sa”, oryginał, najbogatszy człowiek świata. W Niemczech właśnie zbliżają się przedterminowe wybory i tak się składa, że Musk nie popiera w nich tych, którzy uważają, że im się rządzenie należy, tylko właśnie skrajną AfD. A to jest przecież – zdaniem Brukseli i Berlina – ingerencja w proces wyborczy w Niemczech, czego Amerykaninowi czynić nie wolno. Oczywiście Niemcom wolno było ingerować z całych sił w niedawne wybory prezydenta USA i popierać w nich jak się tylko dało Kamalę Harris, ale w odwrotnym kierunku, to to już jest zagrożenie dla demokracji und ein Skandal. Za tę ingerencję Komisja Europejska, w składzie samych „szczerych demokratów”, grozi Muskowi dotkliwymi karami pieniężnymi czy nawet zablokowaniem w Europie platformy „X”. Ostatnio Henna Virkkunen ostrzegła surowo szefa „X”, że „nie zawaha się”. Nie zawaha się go przykładnie ukarać. „Bardzo uważnie monitorujemy sytuację”, powiedziała komisarz ds. polityki cyfrowej dla niemieckiej prasy i zawiesiła głos niedwuznacznie.
Musk tymczasem publicznie i otwarcie poparł AfD uważając, że tylko ta partia może Niemcy wyprowadzić z chaosu, jaki Germanom zafundowały rządzące dotychczas na zmianę (albo i razem) tzw. partie tradycyjne, by odwołać się do litewskiego słownictwa. Chyba pokazał tym samym, że groźby Virkkunen czynią na nim wrażenie natrętnej muchy, którą można odpędzić machnięciem ręki. Zresztą bezczelna obłuda eurokratów, którą swą mową o anulowaniu rumuńskich wyborów dobitnie potwierdził były komisarz Breton, i bez pomocy Muska może ich pogrążyć w oczach mieszkańców Starego Kontynentu. Gwoli jasności przypomnijmy, że w Rumunii pierwsza tura wyborów prezydenckich z listopada zeszłego roku została anulowana pod pretekstem też ingerencji. Bruksela ogłosiła, że ingerował Kreml, opłacając kampanię wyborczą na Tik-Toku „faszystowskiego” kandydata Caina Georgescu, który dzięki temu wszedł do II tury zamiast popieranego przez establishment unijny Marcela Ciolau, murowanego kandydata na zwycięzcę. Gdy naciskany przez „demokratów” rumuński Trybunał Konstytucyjny wyniki pierwszej tury wyborów anulował, okazało się dopiero, że kampanię na Tik-Toku dla Georgescu (kandydata prorosyjskiego) sfinansował nie Kreml tylko jedna z rumuńskich partii, establishmentowych zresztą. Nie wiadomo do końca, co ona tam kombinowała, ale jakie to ma znaczenie.Wybory zostały anulowane słusznie, bo do II tury nie trafił słuszny kandydat z rozdania Brukseli. Demokracja przecież jakaś w „naszej Unii” musi być w końcu.
Wracając do Niemiec, oczywiście jestem w stanie zrozumieć zdenerwowanie kanclerza Olafa Scholza, któremu amerykański miliarder Musk zarzuca rzeczy paskudne, przed którymi trudno obronić się w sposób merytoryczny. Bo jak tu odmówić słuszności oskarżeniom o zatopienie Niemiec nielegalną migracją, która pogrąża kraj w chaosie i perturbacjach na miarę największego kryzysu od II wojny światowej. Czy odeprzeć rzeczowo zarzuty o ściągnięcie nieszczęścia na niemiecką gospodarkę porzez wdrażanie utopijnego planu pod pięknie brzmiącym afiszem z napisem „Zielony ład”. To Zielony ład kazał Niemcom wyłączyć wszystkie ich siłownie atomowe i zastąpić ich tysiącami wiatraków czy pól fotowoltanicznych, których dostawy energii są tak „stabilne”, jak płeć transwestyty. „Faszystowska” AfD zamierza fanaberiom i głupotom establishmentowych partii powiedzieć zdecydowane: „Nein”. Musk uważa za to tę partię za „jedyną nadzieję dla Niemiec”. Zdenerwowanie Scholza prawdopodobnie jest tym bardziej dosadne, że jest on świadom, iż to jego polityka jak też jego poprzedniczki Angeli Merkel posłużyła za solidne podwaliny powstania AfD, partii na początku profesorskiej i antysystemowej, na którą przerzuciły się sympatie wielu Niemców rozczarowanych pustosłowiem i zakłamaniem SPD oraz CDU/CSU, czyli dotychczasowych Dwóch Słoni niemieckiej sceny politycznej. Z czasem tylko AfD zaczęła dryfować w kierunku pewnych skrajności, które nie są do zakceptowania dla nas.
Ale gdy mówimy o ingerencji w wybory innych krajów, to Niemców na tym polu bez słowa przesady można uznać za mistrzów hipokryzji. Skomlą z powodu działań Muska, a w tym samym dosłownie czasie ingerują w scenę polityczną Austrii, gdzie jesienią odbyły się wybory parlamentarne. Tak się fatalnie ułożyło, że wygrała je nacjonalistyczna Wolnościowa Partia Austrii (FPÖ). Manewry w stylu francuskim by wykluczyć ją z udziału we władzy spełzły na niczym. Prezydent Alexander Van der Bellen skrzypiąc zębami musiał więc powierzyć misję tworzenia rządu liderowi FPÖ Herbertowi Kicklowi. Dla Niemców taka decyzja to „koszmar w pełnym tego słowa znaczeniu”. Bo przecież nie może być możliwym coś takiego, by to Austriacy mieli sami zadecydować, aby na swego kanclerza wybrać – nie przebierając – półfaszystę. No, dobrze może przesadziłem. Niech będzie osobę, która popycha Austrię w stronę „nowej jakości nacjonalizmu”, jak to enigmatycznie ujęła żurnalistka dziennika „Tageszeitung”. „Berlin powinien lepiej przyjrzeć się procesom w kraju, do którego Niemcy chętnie jeżdżą na urlop”, obcesowo profesjonalnie sprawę podsumowała Verena Mayer z „Suddeutsche Zeitung”. No i w rzeczy samej, jeżdżą na urlop, a kanclerza Austriakom wybrać nie mogą. Ein Skandal.
Ponadto mówiąc o ingerencjach nie możemy zapominać, że bywają one dwóch zasadniczo kategorii: słuszne i niesłuszne. Te ze strony miliardera Muska – rzecz jasna – są niesłuszne. Co innego ingerencje innego amerykańskiego miliardera Georga Sorosa, który od dekad ingeruje w procesy polityczne w krajach na całym świecie. Te ingerencje są słuszne, właściwe, a nawet dostojne i godne pochwały. Bo mają na celu wielkie dobro – stworzenie nowego człowieka. Człowieka bezwyznaniowego, bezpaństwowego, bezpłciowego, doskonale obłego czyli nijakiego. Będzie on podstawą dla nowego społeczeństwa globalnego, transhumanistycznego, sterowanego przez tych, którym władza jedynie należy się.
Gdy o Muska chodzi, miliardera ekscentrycznego, mającego pomysły czasami najdosłowniej z kosmosu, to jego największą zbrodnią, której eurokraci mu nie darują, bo zagraża ich władzy, jest anulowanie wszelkiej cenzury na platformie „X”. Gdy ją przejął, wywalił na zbity pysk cenzorów (którzy mieli taki mores, że nawet zablokowali konto prezydenta USA swego czasu) i ogłosił wolność słowa. Dla „szczerych demokratów” z Unii jest to śmiertelne zagrożenie, bowiem nie od dziś jest wiadome, że wolność słowa jest rzeczą zaraźliwą. Inni mogą pójść w ślady Muska. Co ja gadam – mogą pójść. Już poszli. Mark Zuckerberg, właściciel Facebooka i do niedawna jeszcze gorący zwolennik algorytmów wycinających wszelkie konserwatywne treści z przestrzeni mediów społecznościowych, tak mocno nawrócił się na demokrację po zwycięstwie Trumpa, że zapłakał nad swą niecną przeszłością cenzora i ogłosił, że od teraz również na Facebooku nie będzie cenzury prewencyjnej. Zideologizowana, sformatowana pod jedną słuszną prawdę Unia jest w szoku. Wolność słowa dla niej – to kaput...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.