Młody Landsbergis długo walczył w beznadziejnym boju o unijną posadę, aż pękł. W minionym tygodniu kapitulował ogłaszając oficjalnie, że nie będzie już się ubiegać o intratne stanowisko z powodu postawy prezydenta. Doszły do niego słowa ponoć, w których głowa państwa niepochlebnie określał zabiegi lidera konserwatystów i ten pojął wreszcie, że nie ma szans. Prezydent, co prawda, od samego początku zapowiadał dyplomatycznie, że są lepsi kandydaci na przysługujące Litwie stanowisko eurokomisarza niż Landsbergis, ale ten się i tak upierał. Teraz dopiero się poddał tłumacząc swą abdykację sarkastycznie postawą prezydenta Nausėdy, którego „najważniejszym priorytetem było, aby żaden portfel (komisarza – przyp. ta.) nie trafił w ręce jednego człowieka”. Tym „jednym człowiekiem” był oczywiście on – Landsbergis. Spór zaś był na tyle gromki, że zwróciły na niego uwagę nawet wpływowe media europejskie. Brukselska „Politico” napisała, że „z powodu sprzeciwu prezydenta planom wyjazdu do Brukseli Gabrielius Landsbergis postanowił nie kandydować na stanowisko eurokomisarza”, choć jego kandydaturę popierał sam Manfred Weber, lider Europejskiej Partii Ludowej – najpotężniejszej w Parlamencie Europejskim.
Poparcie poparciem, ale nawet wpływowy w Europie Weber nic nie wskórał. Landsbergis musiał się wycofać po tym, gdy media i opozycja na Litwie zaczęły gwałtownie się domagać wyjaśnień od niego w sprawie nabycia willi na greckiej wyspie Egina za 795 tysięcy euro. Nie, od razu wyjaśniam, że nie pieniądze w tej historii są ważne, bo nieruchomość nabyta na imię małżonki Austėji została prawidłowo zadeklarowana, podatki zapłacone. Chodzi o skrytość transakcji i okoliczności jej przeprowadzenia. Małżonkowie przelewu dokonali jakimś dziwnym trafem akurat w momencie napadu Rosji na Ukrainę zimą roku 2022. Landsbergis na zadawane podejrzliwe pytania z oburzeniem odpowiadał, że nigdzie nie zamierzał wiać w razie czego. Nieruchomości zaś wypatrywał od dawna i tylko tak przypadkowo wyszło, że nabył ją w tak feralnym momencie. A reagując na wścibskie dodatkowe pytania dodał, że grecka willa – to jego prywatna sprawa i proszę nie zaglądać z drona mu do garderoby, aby policzyć, ile ma koszul i jakiego koloru. I ogólnie, to on nie zamierza być „poni w cyrku organizowanym przez kogoś innego”.
Opozycja jednak nie odpuszczała. Posłanka Agnė Širinskienė przypomniała ministrowi spraw zagranicznych, iż „główną zasadą w polityce jest, że wszystko ma być wyjaśnione”. A tymczasem widzimy, że strony lidera konserwatystów, „drganie powietrzem przy opowiadaniu powiastek, że nie jest on poni w cyrku i niczego nie będzie wyjaśniać”. Širinskienė zauważyła przy tym, że Landsbergis przez dłuższy czas kluczył i kombinował w sprawie jeszcze w zeszłym roku, gdy posłowie opozycji domagali się wyjaśnień w kwestii rozliczeń podatkowych jego małżonki. Dlatego dziś „bajeczka z bunkru w Grecji” jest mało przekonująca. Opowiastki, iż ponoć willa była poszukiwana jeszcze w zamierzchłych czasach Covidu, a udało się ją namierzyć i nabyć dopiero w momencie wybuchu wojny na Ukrainie, nie trzyma się kupy. No cóż, nie wiemy, jak było naprawdę. Można jedynie przypuszczać, że Landsbergis kiedyś po latach będzie rozmyślał w swej greckiej willi nad psikusem losu, który tak chciał, by Putin zaatakował Ukrainę akurat, gdy on, Landsbergis dobijał targu w kwestii wymarzonej fazendy, jak to u nas w narodzie się mówi o tego rodzaju nieruchomościach. Nie mógł trochę poczekać ten satrapa ze swą inwazją, czy może tę świnię mnie celowo podłożył?, będzie się głowił bezskutecznie nasz cierpiący Werter.
Oczywiście, po spaleniu na panewce brukselskich planów Landsbergis na innym polu zamierza z oddaniem służyć Ojczyźnie. Już snuje plany, jak sprawić, by po przegranych wyborach jesienią, niezależnie od wyników głosowania wyborców, którzy nie chcą więcej konserwatystów u władzy, nadal przy sterach rządów pozostać. W wywiadzie dla ELTY wezwał Gabrielius Landsbergis, by w celu ratowania Tėvynė przed grożącym jej niebezpieczeństwem przejęcia władzy przez siły skrajne, do stworzenia jednolitego frontu. Siły sprzeciwiające się europejskiej polityce Litwy mają być powstrzymane za wszelką cenę. Landsbergis straszy tym, ale też kusi konkurentów z Partii Socjaldemokratycznej, by jeszcze przed wyborami założyć z nimi front przeciwko populistom i prawicowym ekstremistom. Sojusz ten ma mieć na celu niedopuszczenie do władzy partii, które by mogły Litwę wyprowadzić z Unii Europejskiej (skądś my to znamy) albo przynajmniej bardzo osłabić jej pozycję tam. Dla socdemów taka deklaracja przed wyborami byłaby pocałunkiem śmierci, bo wszelkie sondaże pokazują, że Litwini mają dość rządów konserwatystów i nie mogą się doczekać, by jesienią ich wysłać do Abrahama na piwo. Nic więc dziwnego, że liderzy tej partii jak Vilija Blinkevičiutė czy potencjalny kandydat na premiera z ramienia czerwonej goździki Gintautas Paluckas unikają propozycji Landsbergisa w sprawie fraternizacji jak dżumy. Nazywają ją „niedemokratyczną”, odbierającą wyborcom prawo do wyboru.
Nie są głupi. Landsbergis bowiem w roli ekstremistów i populistów obsadza głównych potencjalnych koalicjantów socdemów w przyszłym rządzie z ich udziałem, a więc partię Remigijusa Žemaitaitisa „Niemeńska jutrzenka” oraz partię Ramunasa Karbauskisa „Chłopów i zielonych”. Paluckas ponoć czytał nawet ich programy wyborcze i żadnych tam skrajności nie wyczytał. Więc żadnej tam litewskiej koalicji dwóch słoni (na wzór niegdysiejszej Zwei Elefanten Koalition w Niemczech) ma nie być. Gerai, po wyborach się okaże. Oczywiście, zdajemy sobie sprawę, że straszenie przez Landsbergisa skrajnymi partiami, które Litwę wyprowadzą z Unii, to tylko tani chwyt wyborczy zapożyczony z Francji. Jako żywo żadna licząca się litewska partia nie zamierza Litwy znikąd wyprowadzać. Lider konserwatystów, pragnąc ratować swą partię przed krachem, chce naśladować prezydenta Emmanuela Macrona, który miesiąc temu tak samo pragnął ratować w wyborach francuskich swą liberalną partię Renaissance. Ogłosił w tym celu alarm, że Francja padnie, Unia padnie, Europa przestanie istnieć, o ile we Francji wygrają skrajni nacjonaliści od Marine Le Pen ze Zjednoczenia Narodowego. Histeria miała swe skutki. Prawica, która przodowała w sondażach, rzeczywiście wyborów nie wygrała. Wygrała je skrajna lewica. A dokładnie francuscy komuniści pod wodzą nieobliczalnego Jean-Luc Melenchona. Jest to partia rzeczywiście skrajnie antyunijna, antynatowska, antysemicka. Macron wyścielił jej drogę do władzy.
Ale zostawmy Francję. Jak mawiają sami Francuzi: nie nasze barany, nie nasz problem. Problemem zaś są niewątpliwie nieznośne nawyki elit europejskich, które same siebie uznały za nowoczesne, progresywne, a w związku z tym jedynie nadające się do sprawowania władzy. Wybór obywateli nie jest im do niczego potrzebny. Tak było we Francji, tak ma być na Litwie. Przynajmniej tak marzy się Landsbergisowi, że ma być. Zobaczymy, czy Litwini zgodzą się pełnić rolę „francuskich baranów” i na zasadzie stadnych odruchów głosować zgodnie z oczekiwaniami jaśnie oświeconych z liberalnej demokracji.
Przypomnę, że nie tak dawno jeszcze komuniści deklarowali, że „raz zdobytej władzy już nie oddadzą”. Wielu jeszcze pamięta na Litwie, co to oznaczało w rzeczywistości. Może ta pamięć zatem będzie odtrutką na pomysły „cierpiącego młodego Wertera”...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.