– Taki owoc (demokracji – przyp. ta.) nie jest nam potrzebny, przekonywał z ambony znany kaznodzieja, a jego wypowiedź podchwyciły litewskie media. O wypowiedzi, odzwierciedlającej tak naprawdę stan litewskiej demokracji, wkrótce stało się głośno. Politycy różnych opcji pospieszyli ze swymi komentarzami w temacie dla nich, jakby nie było, życiowo ważnym. Szczególnie do tablicy poczuli się wywołani konserwatyści, bo rządzą aktualnie nad Wilią, a i ogólnie lubią się kreować na partię zadającą ton politycznym dyskursom na Litwie, a już szczególnie kochają oceniać stan demokracji… u innych, rzecz jasna, nie u siebie. Oczywiście, wypowiedź księdza, którą powtórzył za Baltijos tyrimai (sondażownia ogłosiła niedawno badania pokazujące, że tylko 15 proc. obywateli nie boi się na Litwie wypowiedzieć swych poglądów politycznych), bardzo zdegustowała polityków partii Landsbergisów, uważających się za arbitrów elegancji, gdy idzie o danie oceny stanu demokracji czy wolności słowa na świecie. Zdegustowany ponadstandardowo poczuł się zwłaszcza poseł jaskółczej partii Linas Slušnys, znany szczególnie z zamiłowania upowszechniania wiedzy na temat ideologii gender. Nie tak dawno dziennikarze przyłapali go w samochodzie wypchanym podręcznikami szkolnymi pod tytułem „Gyvenimo įgudžių mokymo programa”. Tak zupełnie przypadkowo ułożyło się, że podręcznik na zamówienie konserwatywnego ministra oświaty napisała m. in. żona polityka, co to jest wielką znawczynią tematyki gender szczególnie w aspekcie mnogości płci ludzkich. Taką też wiedzę w podręczniku zapragnęła przekazać litewskiej młodzieży, co – nawiasem mówiąc jest sprzeczne z litewskim prawem. Gdy wybuchł skandal, małżonka się tłumaczyła, że jej stron w podręczniku o wychowaniu seksualnym wcale młodzież czytać nie musi, bo to nie obowiązkowe. Młodzież wszystkim się ciekawi, więc niech czytają ci, którym ciekawie. Odpowiedź – przyznajmy – na poziomie Idiotentest, jaki jest organizowany dla niemieckich kierowców, by przekonać się, czy przypadkiem któryś z nich nie ma równo pod kopułą. Bo autorka przekonuje przecież, że owszem podręcznik dla uczniów został napisany, jak napisany, ale czytać go uczniowie wcale nie muszą, jeżeli nie chcą.
I oto ten właśnie Slušnys poczuł potrzebę oskarżyć księdza o kłamstwa na temat stanu litewskiej demokracji. Aby zdyskredytować kapłana, polityk prosto z mostu publicznie zarzucił mu, że on kłamie, a ciemny lud mu „ošia ir ploja”. Kto kłamie, a kto o drogę pyta, ustalić jest dziecinnie prosto. Wystarczy zapoznać się z badaniami Baltijos tyrimai i wówczas nawet Slušnys zajarzy, jak jest naprawdę. Albo może i niekoniecznie. Gość jest na tyle arogancki, że mimo faktów nie przeszkadza mu wyśmiewać kapłana w stylu: „przecież po jego wypowiedzi nikt mu kajdanków na ręce nie założył i nie ukarał za upowszechniane kłamstwo”. No, jak byk widać, że demokracja działa. Nie dość, że księdza nie skuto, to jeszcze państwo dorzuciło się finansowo do imprezy, podczas której gadał Doveika. „Imprezę, na której ksiądz cieszył się krótką sławą obok tub propagandowych Kremla”, finansowo wsparło państwo litewskie, napisał na platformie X Slušnys. Swój bełkot zakończył słowami: „No, cóż, nic to – każdemu zdarza się powiedzieć coś od rzeczy”.
„Prawdomównemu” Slušnysowi, który, należy rozumieć, gada tylko do rzeczy, przypomnijmy zatem kilka tylko z brzegu przykładów, pokazujących jak w soczewce stan litewskiej demokracji w zakresie zwłaszcza wolności słowa, gdy na Litwie rządzą konserwatyści. Zacznijmy od głośnych przypadków na szczytach samej władzy, gdzie wydawałoby się politycy powinni mieć odwagę wypowiadać własne zdanie i poglądy. O podręczniku „Gyvenimo įgudžiai” już wspomnieliśmy. Gdy wybuchły kontrowersje w zakresie jego treści o wychowaniu seksualnym, politycy opozycji zaczęli dopytywać się rządzących o płciach ludzkich i ich mnogości. Na Radzie samorządowej miasta stołecznego Wilna takie pytanie usłyszała wicemer stolicy Donalda Meiželytė. Ile jest płci ludzkich, tak dokładnie została zapytana przez radnego z opozycji. Pani wicemer po usłyszeniu takiego pytania wpadła w taką konsternację i panikę, że wykrzyknęła do pytającego, by nie zadawał jej takich pytań, bo ...„bo ona ucieknie do gabinetu dyrektora administracji”. Odważna odpowiedź, przyznajmy. Pokazuje jak na dłoni stan demokracji w państwie Landsbergisów, jaki też w sposób naukowy opisała pracownia Baltijos tyrimai. Ale to było tylko preludium z aferą o płcie ludzkie. W tym samym czasie bowiem identyczne pytanie usłyszał ówczesny minister oświaty i nauki Gintautas Jakštas. I ten „odważnie” na nie odpowiedział twierdząc, że nie ma kompetencji w tej materii, bo jest fizykiem z wykształcenia. Czyż nie piękny przykład wolności wypowiedzi, panie Slušnys, cóż za odwaga, męstwo kolegi z ław partyjnych. Ale spokojnie, historia ma jeszcze dalszy swój bieg. Bo po takiej, jak wyżej odpowiedzi ministra Jakštasa, opozycja nie odpuściła tematu, tylko o zdanie w sprawach płciowych została zapytana sama premier Ingrida Šimonytė. Na godzinie rządowej w Sejmie została zapytana przez posła Gedvilasa, czy może powiedzieć, ile jest płci ludzkich, skoro minister Jakštas nie wie. Šimonytė udała w tym momencie, że jest biblijną „niewiastą nieroztropną”, bo zamiast odpowiedzieć, ile zna płci ludzkich, zaczęła ględzić, że nie rozumie pytania. O jakie płcie pan pyta, może o kry na rzece, udawała pani premier, że jest na Idiotentest i właśnie go olewa. (Po litewsku płeć tłumaczy się jako lytis, ale w połączeniu ze słowem lód, czyli ledo lytis, zwrot ten oznacza krę na rzece). Puentuję, skoro premier kraju, jego minister oświaty, wicemer stolicy boją się wypowiedzieć w tak oczywistej, wydawałoby się, sprawie, to chyba możemy domniemywać, że poseł Slušnys żyje na jakiejś innej planecie, skoro zarzuca dla księdza upowszechnianie kłamstw w kwestii stanu demokracji i wolności słowa na Litwie.
Europoseł Aurelijus Veryga, były minister zdrowia, w tym kontekście przypomniał o jeszcze jednym charakterystycznym przykładzie. Zupełnie niedawno grono młodych progresywnych lekarzy z wileńskiej kliniki w Santaryszkach wyszło z progresywną inicjatywą, by w ich szpitalu pacjentów dokumentować zgodnie z nowomową gender, czyli wpisywać zaimki w stosunku do tak zwanych osób niebinarnych takie, jakie sobie życzą („ono” – czy coś w tym rodzaju). Żurnaliści temat podchwycili. Cóż za gratka, uznali i w poczuciu badania sensacji udali się do Santaryszek, by zapytać lekarzy, co sądzą o inicjatywie ich kolegów genderystów. Ośmiu lekarzy próbowali zagadnąć na temat, ale żaden z nich nie zgodził się udzielić odpowiedzi. Z nadmiaru odwagi oczywiście i w poczuciu wolności słowa, jakie ponoć (przynajmniej w wyobraźni Slušnysa) na Litwie kwitnie. Tak kwitnie, że nawet więdnie. Strach mówić, a nawet strach się bać.
„Powiedział ksiądz, że na Litwie ludzie się boją wyrazić swe zdanie w opanowanych przez konserwatystów mediach z różnymi tam valialinskasami, przekształcili ludzi w baranów (...)”, tak podsumował spór o stan demokracji pomiędzy księdzem Doveiką a posłem Slušnysem jeden z internautów. I chyba trafił w punkt twierdząc, że władza wolałaby mieć do czynienia z baranami, niż z jednostkami z własnym zdaniem...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.