Na wiecu protestu, który po przemarszu od Sejmu (poprzez siedzibę rządu) zakończył się na placu Daukantasa przy pałacu prezydenckim, żądania protestujących były wyjątkowo klarownie definiowane. Wszyscy mówcy przemawiający na ogół w trzech językach - polskim, rosyjskim i litewskim domagali się poszanowania prawa w naszym państwie w zakresie funkcjonowania szkolnictwa mniejszości narodowych. Ni mniej, ni więcej. Nieprzypadkowo zresztą sama akcja odbyła się właśnie przy pałacu prezydenta, bowiem od głowy państwa (przychylnego skądinąd mniejszościom narodowym) protestujący oczekują zagwarantowania przestrzegania zarówno litewskiego ustawodawstwa, jak też międzynarodowych zobowiązań Litwy podjętych w dziedzinie ochrony praw mniejszości narodowych w zakresie jej edukacji. Tyle w telegraficznym skrócie, gdy chodzi o fakty.
Niestety, społeczność litewska z mediów zarówno pisanych, jak też telewizyjnych przekaz o wydarzeniu, którego zamilczeć się nie dało z racji jego skali, otrzymała inny. Zmanipulowany. Szczególnie było to widoczne w kontrolowanej przez władze telewizji publicznej LRT. Jak ktoś nie był na manifestacji i nie ma wiedzy na temat ostatnich wydarzeń i działań, jakim zostały poddane szkoły polskie i rosyjskie w Wilnie, to z „Panoramy” mógł się dowiedzieć, że kilkutysięczny wiec społeczności różnych szkół mniejszości narodowych to była zaledwie akcja polityczna pewnej partii. Akcja na domiar zupełnie bez żadnych podstaw, bo – jak tłumaczył główny winowajca protestu minister oświaty Gintautas Jakštas – „był to protest przeciwko dyskusji, który zorganizowała jedna partia”.
No cóż doprecyzujmy. Minister Jakštas „dyskusją” nazywa pisma włodarzy stolicy do dyrektorów placówek oświatowych (polskich i rosyjskich), w których od dyrektorów żąda się bez żadnych podstaw prawnych zwiększenia godzin lekcyjnych tygodniowo z języka litewskiego (kosztem jakich przedmiotów nie precyzuje się w żądaniach), żąda się otwierania klas w ich szkołach, w których nauczanie miałoby się odbywać wyłącznie po litewsku za wyjątkiem języka ojczystego. Po tym wszystkim wicemer Wilna Arūnas Šileris wyrusza na wizytacje do tych szkół celem wywarcia presji na dyrektorów, co można byłoby odebrać też jako formę mobbingu pracodawcy wobec pracobiorców. Jeżeli jest to „dyskusja”, to raczej przypomina ona tą, jaką prowadzi gangster ze swoją ofiarą, której przyłożył lufę pistoletu do skroni i żąda spełnienia jego warunków. Jeżeli osoba zaproszona do „dyskusji” nie spełni jego warunków, musi się liczyć z tym, że w jej skroni może powstać charakterystyczny otwór od kuli.
Większość mediów naświetlających temat postarała się go maksymalnie rozwodnić, przedstawić w krzywym zwierciadle, wyeksponować wątki poboczne, nieistotne, a zamilczeć istotę problemu. Czyli zająć eter gadaniną o tym, jak wszystko z tym wiecem było nie tak. Zaczęto od skali protestu. Większość żurnalistów relacjonujących manifestację mówiło o „setkach” osób, które wyszły zaprotestować „w związku z sytuacją szkół mniejszości narodowych”. Nie widzieli tysięcy, bo zdążyli rzucić okiem tylko na sam początek protestu, gdy pod Sejmem ludzie dopiero się gromadzili. Gdy się zgromadzili w wielotysięczny tłum, żurnalistów już liczba uczestników nie interesowała, bo skupili się oni na innym wątku organizacyjnym. Mianowicie oburzyło ich, że zainteresowani uczniowie, pedagodzy, rodzice byli informowani o wiecu protestu przez jego organizatora, czyli Związek Polaków na Litwie na różne sposoby. W mediach społecznych, w internecie, w prasie, ba nawet ulotki informacyjne były rozpowszechniane w szkołach, co jest – rzecz jasna – zbrodnią niesłychaną. Rozumiem, że według logiki piszących wszystkie inne akcje protestacyjne w naszym kraju są organizowane za pośrednictwem telepatii, gdy do potencjalnych uczestników wydarzenia są wysyłane impulsy oddziaływujące na ich mózg, bo to jest jedyna legalna forma organizowania manifestacji na Litwie. Wątkiem centralnym w relacjonowaniu przez media akcji protestacyjnej w obronie szkół mniejszości narodowych było też wyszukiwanie w tysięcznym tłumie pojedynczych twarzy polityków „jednej partii”, których obecność tam też pewnie była nielegalna. Natomiast żadne relacjonujące protest medium nie dostrzegło głównego przekazu, jaki tam wybrzmiał, że mianowicie wiele poczynań włodarzy stolicy, w tym wicemera Šilerisa, było bezprawnych, całkowicie poza jego kompetencjami. Że tak samo ministerstwo oświaty niczym słoń w składzie porcelany wdrażać zaczęło kolejną swą „reformę” dotyczącą szkół mniejszości narodowych w nosie mając międzynarodowe dokumenty, jakie Litwę wiążą w tej tematyce. Tego w relacjach nie było, bo gdyby było, to przecież zanegowałoby linię obrony ministra Jakštasa o „dyskusji” z oświatowcami ze szkół nielitewskich.
Za 30 lat niepodległości przyzwyczailiśmy się już niejako, że władze zatrzymują się ze swymi „reformami” w tematach praw mniejszości dopiero wtedy, gdy poczują solidarny opór ze strony reformowanych. Duży sukces organizacyjny ZPL, którego nikt nie jest w stanie zanegować, z pewnością był kubłem zimnej wody na głowę rozkręcającego się w bezprawiu ministra oświaty, na merów z Wilna, nie wykluczone, że też na socdemów, którzy w rejonie wileńskim wycofali się z pomysłu zakładania na każdym dziedzińcu podwileńskiej polskiej szkoły litewskich przedszkoli modulowych (bez uzgodnienia oczywiście z gospodarzami terenu). Do rządzących z pewnością dotarło, że nie będą mogli dalej bezkarnie zastraszać dyrektorów szkół, bezkarnie łamać prawo, traktaty i konwencje. Po solidarnym proteście wspólnot szkół polskich i rosyjskich, które płyną w jednej łodzi, gdy chodzi o ich prawa oświatowe, i trzeba być mało rozgarniętym, by sądzić, że po ewentualnym zniszczeniu rosyjskich szkół, polskie zostaną ocalone. Będzie to raczej dla landsbergistów tylko przetarciem szlaku, przetestowaniem odporności zagrożonej społeczności.
Minister Jakštas widząc solidarny duży opór ze strony tych, których próbował podzielić (jednych zastraszyć, drugich uśpić), zaczął nagle wylewnie tłumaczyć w mediach, że jego resort nawet w planach nie ma zmiany Ustawy o oświacie, która gwarantuje wspólnotom narodowym naukę w ich języku ojczystym. Że dotychczasowe próby lituanizacji szkolnictwa mniejszości narodowych przez resort oświaty i jego šilierisów, to tylko była taka wersja „dyskusji”. Że tak naprawdę mniejszościom nic nie grozi na Litwie, gdy idzie o ich edukację.
Odnotowujemy zatem zmianę postawy rządu wobec oświaty w języku mniejszości narodowych, bo bez dwóch zdań, że to, co działo się w tej materii, było z wiedzy i zgody premier oraz szefa konserwatystów, ministra spraw zagranicznych. Nie tracimy jednak czujności, bo kurs na zwiększenie uprawnień samorządów w zakresie modyfikowania podstaw programowych w szkołach ma być utrzymany. Czyli więcej praw dla polityków pokroju Benkunskasa, Šatavičiusa czy Šilerisa, którzy już pokazali, na co ich stać nie jeden raz, że użyję słów z popularnej piosenki, ma być tym modus vivendi, by majstrować przy oświacie mniejszości narodowych również w przyszłości.
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Szczególnie bulwersuje że swój udział w tym haniebnym procederze ma również mer socjaldemokrata rejonu wileńskiego, który kompromituje siebie i sprawowany urząd (który zresztą objął w skandalicznych okolicznościach, po sfałszowanych wyborach, gdy mieszkańców zastraszali pod lokalami głosowania uzbrojeni umundurowani szaulisi).
Jedno co cieszy - że ludzie się nie poddają i będę walczyć o szkoły aż do zwycięstwa.
Niestety, trzeba konstatować, że rządzący z konserwatywno-liberalnej koalicji na cały świat głośno oznajmiają że prawa mniejszości narodowych na Litwie są zapewniane, a równolegle czynią wszelkie starania by stan posiadania mniejszości narodowych jak najbardziej zniszczyć. I największy i najmocniejszy cios nacjonaliści wymierzają właśnie w oświatę mniejszości narodowych.
Na szczeblu rządowym minister oświaty Jakštas (za cichym błogosławieństwem liberalno konserwatywnej koalicji) czynił próby za pomocą manipulacji wprowadzić litewskie klasy do szkół mniejszości narodowych.
Natomiast na szczeblu samorządowym zwalczaniem oświaty mniejszości narodowych z charakterystycznym chorym nacjonalistycznym zażarciem zaczęli merowie i wicemerowie liberalno konserwatywnych sił politycznych.
W rejonie trockim gdzie obecnie rządzi liberalno-konserwatywna koalicja, liberal mer Šatevičius na wszelkie sposoby czyni próby zniszczenia polskich szkół w tym rejonie.
W stolicy gdzie władzę sprawuje również liberalno-konserwatywna koalicja, a merem jest konserwatysta Benkunskas, a jego zastępcą odpowiadający za oświatę liberał Šileris również różnymi sposobami poprzez manipulacje i zastraszanie czynili wszelkie próby do wprowadzenia litewskiego pionu nauczania do szkół mniejszości narodowych – co, jak zaznaczają eksperci oświatowi – oznaczałoby na dłuższą metę zniszczenie szkoły jako placówki oświatowej mniejszości narodowej.
W rejonie wileńskim polską oświatę próbował zwalczać socjaldemokrata mer Duchniewicz. Ale robił to w sposób wręcz wypaczony – nie własnoręcznie, jak to odbywało się w innych rejonach, lecz rękoma pracowników administracji samorządu, a mianowicie poprzez wywoływanie i rozkazywanie pracownikom wydziału oświaty o wystosowanie odpowiedniego dokumentu na podstawie którego polskie placówki oświatowe w rejonie wileńskim miały być zmuszone do wprowadzenia litewskich klas.
Trzeba dziękować Opatrzności za aktywną postawę obywatelską Polaków na Litwie, którzy aktywnie stanęli w obronie oświaty mniejszości narodowych. Jednym z najbardziej okazałych przejawów walki o prawa mniejszości a szczególnie prawa do nauki w ojczystym języku był między innymi Trzytysięczna manifestacja w Wilnie w marcu tego roku. W tym miejscu ogromne podziękowania należą się wszystkim oświatowcom i rodzicom którzy nie zlękli się presji ze strony rządzących i odważnie bronili praw swych dzieci do nauki w języku ojczystym.
Właśnie tak mocna deklaracja, że w sprawach oświaty nie pozostaniemy bierni i będziemy z wielką determinacją bronili prawa do nauczania dzieci w języku ojczystym sprawiły, że minister oświaty, jak również wierchuszka władz stolicy, jak i mer rejonu wileńskiego byli zmuszeni zaniechać swych chorych zamierzeń. Takie działania, które są wymierzone w mniejszości narodowe są godne potępienia a sprawcy niesprawiedliwości jeżeli mają chociaż odrobinę przyzwoitości ludzkiej muszą podać się do dymisji.
Jako mieszkaniec Zujun też, o tym słyszałem, że ten mer socjaldemokrata mobingował pracowników szkoły, ale nie będzie naszej zgody na takie bestialstwo i to ja mówię jako rodzic dziecka, które chodzi do tej szkoły!!!
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.