Wchodząc w kolejny – jubileuszowy rok niepodległości, który akurat zbiegł się z trzema kampaniami wyborczymi (będziemy wybierali prezydenta, posłów do Parlamentu Europejskiego oraz do Sejmu Litwy) i niejako rozliczeniem z dokonanych prac rządzącego nam już czwarty roik triumwiratu konserwatywno-liberalno-wolnościowego (Związku Ojczyzny Litewskich Chrześcijańskich Demokratów, Ruchu Liberałów i Partii Wolności) możemy skonstatować, że obecnie największym dylematem, przed jakim stanęła nie tylko rządząca trójka, ale też wszystkie siły polityczne jest to, skąd wziąć pieniądze na obronność i co robić z radykalnie zwiększającą się ilością „rosyjskojęzycznych” imigrantów (nie tylko Ukraińców, Białorusinów i Rosjan, ale też obywateli z byłych republik azjatyckich ZSRR, których szacunkowo jest obecnie na Litwie ok. 220 tys.).
Co do pierwszego „straszaka”: sytuacja geopolityczna, jak i powszechne zastraszanie groźbą rosyjskiej inwazji (co w obliczu nieprzewidywalności dużego sąsiada może być realne), w którym dosłownie prześcigają się politycy reprezentujący konserwatystów robią swoje. W Kasandrę od kilku miesięcy już się wcielił na dobre szef konserwatystów, minister spraw zagranicznych Gabrielius Landsbergis, którego prezydent musiał przywołać do tego „by usiadł i się uspokoił”. A ostatnio oliwy do ognia dolała premier (kandydatka do urzędu prezydenta), czyniąc wyraźne aluzje co do tego, że polskie ustawodawstwo nie pozwoliłoby na wysłanie armii na zaatakowaną przez Rosję Litwę, jak to wynika z zobowiązań art. 5 NATO. Tę wręcz kasandryczną wypowiedź, prawda, rozwiał goszczący przed kilkunastoma dniami w Wilnie premier Polski Donald Tusk, stanowczo stwierdzając, że solidarność Polski i Litwy także w obliczu agresji nie podlega dyskusji. Jednocześnie dodał, że konferencje prasowe to nie jest właściwe miejsce do analizowania planów operacyjnych obrony i zapowiedział, że jednoznaczną odpowiedź przygotują ministrowie obrony i spraw zagranicznych obu państw.
Będąc przy osobie pani premier, trzeba zauważyć, że ostatnio opuściło ją nie tylko poczucie humoru, ale też polityczna czujność - na hasło swojej wyborczej kampanii wybrała słowa: „Silny prezydent – sile państwo”. Traf chciał, że akurat takie hasło miał… Putin w poprzedniej kampanii wyborczej. To dopiero wpadka! Sztab wyborczy kandydatki do fotela prezydenckiego zapowiedział natychmiastową zmianę hasła.
Z kolei składając raport z niebezpieczeństw jakie zagrażają Litwie, dyrektor Departamentu Bezpieczeństwa Państwowego wraz z szefem kontrwywiadu „zgadywali”, ile lat może dzielić Litwę (2, 5 czy 7) od czynnych działań (niekoniecznie wojennych) wschodniego agresora. Odnieśli się też do zagrożenia, jakie stwarzają imigranci, szczególnie z Białorusi, którzy w zdecydowanej większości odbywają częste podróże do macierzystego kraju i przez to, według nich, są narażeni na totalny werbunek przez służby specjalne Łukaszenki i tworzą realne niebezpieczeństwo.
W zastraszaniu zagrożeniem ze strony imigrantów przoduje wyraźnie przewodniczący Sejmowego Komitetu Bezpieczeństwa Państwowego pan Kasčiunas, który ma wciąż nowe pomysły na „dokręcanie śrub“ w tej kwestii. Co ciekawe, najwyraźniejszym zagrożeniem według „zatroskanych“ są nie tylko częste wizyty imigrantów na Białoruś, ale też wyraźnie rzucajace się w oczy (szczególnie w Wilnie) publiczne używanie języka rosyjskiego...
Jeżeli dodamy do tego dość nieudolne próby negowania militarnego zagrożenia ze strony Rosji w najbliższym czasie słowami: „jutro wojny nie będzie” przez ministra ochrony kraju, sytuacja wygląda na wręcz beznadziejną: decydenci gdybają, wątpią, zgadują, zamiast tego, by po przeanalizowaniu realnej sytuacji podejmować odpowiednie do wyników kroki.
Na wygaszenie psychozy kasandrycznych przepowiedni zdobył się prezydent Gitanas Nausėda w czasie uroczystości z okazji Odrodzenia Niepodległości: po wypomnieniu straszaków, w tym tych, jakich użyła premier (nie zapominajmy – konkurentka w wyborach prezydenckich) stwierdził wprost: nie trzeba nas straszyć.
Z pewnością nie trzeba, jednak pieniądze na zaplanowane działania mające na celu wzmocnienie realnej obronności kraju (przyjęcie niemieckiej brygady, zakup czołgów, wzrost liczby poborowych) znaleźć należy. Dziś Litwa wydaje na obronność 2,77 proc. PKB. By sprostać nowym wyzwaniom ma te wydatki zwiększyć przynajmniej do 3 proc., co, jak twierdzą (chociaż też bez stuprocentowej pewności) decydenci ma wynieść 500 mln euro. I najprawdopodobniej nie byłoby to zbyt trudnym zadaniem, gdyby rok 2024 nie był intensywnym rokiem wyborczym. Każda z politycznych partii chce być „dobra” dla wyborców. Może z wyjątkiem konserwatystów, którzy zdając sobie sprawę, że i tak będą rozliczeni (a swój „żelazny” elektorat mają), optują raczej za zwiększeniem podatków (np. VAT), które dotkną wszystkich obywateli. Ale nawet już wśród koalicjantów napotykają tu na sprzeciw: liberałom, a szczególnie „wolnościowcom” zależy na przekroczeniu progu wyborczego. A to, szczególnie dla tych ostatnich, może być wielce problematyczne.
Kolejna „próba sił”
Partia Wolności na ostatniej pełnej sesji parlamentu, która rozpoczęła swoje obrady 10 marca, ma nadzieję (?) zrealizować chociażby jeden z postulatów, z którymi szła na wybory i dzięki którym jako „nowalijka” trafiła do Sejmu – liczy na przyjęcie ustawy o związkach partnerskich, strasząc jej przeciwników epitetami homofobów, ciemnogrodu i in. Koalicjanci chcieliby (można wątpić czy szczerze) też zaliczyć ustawę o mniejszościach narodowych. Jednak wydaje się, że chęć dogodzenia siłom nacjonalistycznym może w tym przeszkodzić. I tego roku nie obeszło się w dniu 11 marca bez tradycyjnego pochodu „tautininków”, których wypisane na plakatach hasła wyraźnie określały obrany kurs: nauczanie tylko w języku państwowym; na Litwie ma się rozmawiać po litewsku i in . Czy już się mamy bać?
Bać się raczej nie, tylko być czujnymi i mobilizować do obrony swoich praw. Zresztą, jak to robimy, my, Polacy, w ciągu całego okresu po II wojnie światowej, w tym też – 34 lat niepodległości Litwy. Ciągle „walczymy”: o prawo do własnej, znacjonalizowanej przez Sowietów ziemi; niewykoślawionego imienia i nazwiska (traf chciał, że akurat w dniu wizyty premiera Polski Donalda Tuska Wileński Sąd Okręgowy podjął decyzję o zakazie użycia litery „ł” w imieniu i nazwisku Jarosława Wołkanowskiego, chociaż poprzedni sąd wydał diametralnie odmienną decyzję); wychowywania i kształcenia własnych dzieci w ojczystym języku, w kręgu polskiej kultury i tradycji; używania swojsko brzmiących dla autochtonicznej ludności, jaką jesteśmy na Wileńszczyźnie, nazw ulic, miejscowości. Czy są to wygórowane „życzenia”? Z pewnością nie. Tym bardziej, że mają swoje podłoże zarówno w dokumentach międzynarodowych, jak m. in. w takim międzypaństwowym dokumencie jak Traktat o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy pomiędzy Polską i Litwą.
Niestety, kolejne ekipy rządzących na Litwie nie tylko „zapominają”, co zostało w tym Traktacie zapisane przed 30 laty (w kwietniu br. będziemy obchodzili ten „jubileusz”), ale też o zobowiązaniach podjętych przed paroma laty (w marcu 2020 r.) zawartych w prolongowanej „Deklaracji w sprawie oświaty polskiej mniejszości narodowej w Republice Litewskiej i litewskiej mniejszości narodowej w Rzeczypospolitej Polskiej” podpisanej w 2019 r. Podczas omawiania której m. in. zostały poruszone kwestie podręczników dla szkół mniejszości narodowych i wykładania przedmiotów w języku ojczystym, składania matury w tym języku, w jakim odbywa się nauczanie (co jest stosowane m. in. w Polsce).
Dziś minister oświaty Litwy „straszy”, że nie będzie tłumaczenia podręczników, szykowania nauczycieli. Manipulując wskaźnikami stara się udowodnić, że kiedy nawet wyniki nauczania w szkołach mniejszości narodowych są niewiele gorsze od średnio statystycznych szkół z państwowym językiem nauczania, to i tak braki w jakości nauczania przypisuje wyłącznie słabej znajomości języka litewskiego nielitewskich uczniów. Pozwala sobie też na to, by w programie informacyjnym publicznego nadawcy oskarżyć władze rejonu wileńskiego o to, że przez 30 lat nie dbały o kształcenie w języku państwowym, m. in. dyskryminowały rodziny litewskie, którym nie zapewniały dostatecznej liczby miejsc w przedszkolach. Jest to wręcz skandaliczna wypowiedź urzędnika. Doskonale wiadomo (wystarczy wyjechać za obrzeża Wilna, by się o tym przekonać), w jakim tempie odbywa się zabudowa terenów wokół stolicy. I nowymi mieszkańcami zostają tu w większości rodziny nie polskie, więc nadążyć z budową przedszkoli jest obiektywnie trudno. Dlaczegoś ministrowi nie przychodzi do głowy, by stwierdzić, że w Wilnie są dyskryminowane dzieci narodowości litewskiej, chociaż śmiem twierdzić, że kolejki do stołecznych przedszkoli dorównują podmiejskim….
Niepodległość i niezawisłość jest wielką wartością. My, Polacy, doskonale to wiemy z kart naszej historii, również tej - wspólnej z Litwinami. A treść hasła „Za wolność naszą i waszą” rozumieliśmy i chcemy rozumieć tak, że korzystać z niej mamy po równo, niezależnie od narodowości, koniunktury politycznej, kolejnych wyborów, czy przepowiedni.
Janina Lisiewicz
Komentarze
Pytanie zadać można inne: czy Litwa ma jakiekolwiek poważne zasoby własne do obrony? I czy w razie czego, litewskie wojsko, prawda że mało liczebne i nie najlepiej uzbrojone, włączyłoby się do wypełniania art. 5 NATO w stosunku do Polski czy państw skandynawskich?
Wygląda na to, że władze litewskie myślą tylko i wyłącznie o własnym bezpieczeństwie oraz że to inni będą ich bronili.
Mówimy stanowcze NIE takiemu "reformowaniu" które prowadzi do ograniczania a nawet zamykania placówek oświatowych.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.