Spotkanie na wysokim szczeblu trwało 10 minut, podało Delfi. Inne litewskie źródło upiera się, że całych 15 min, bo pewnie wliczyło w czas trwania spotkania uścisk dłoni spotykających się, którzy chcieli zademonstrować opinii publicznej, że kontaktują jak najdobitniej. Tak czy inaczej do spotkania doszło i było one na dodatek owocne. Owocne dla Litwy – rzecz jasna – ale nade wszystko dla 14 dyplomatów litewskich, jacy mają zająć placówki w różnych stolicach na świecie, ale dotychczas tego uczynić nie mogli, bo dwa poprzednie spotkania na wysokim szczeblu w tej sprawie były nieowocne. Teraz za trzecim razem odnotowano sukces, który suponuje, że jest wreszcie owoc ze spotkań, choć na razie nie konkretny. Bo po spotkaniu ani prezydent, ani szef resortu spraw zagranicznych żadnych nazwisk ambasadorów nie ujawnili, więc niektórzy politolodzy i eksperci powzięli nawet podejrzenie, czy na pewno spotkanie było w pełni owocne.
Dochodzono zaś do sukcesu z obu stron boleśnie. Niełatwo bowiem było umówić się nawet na samo spotkanie, nie mówiąc już o jego owocach. Doradca prezydenta Asta Skaisgirytė, jako plenipotentka swego szefa była świadkiem, jak prezydent „wysyłał znaki” do URM-u (Ministerstwa Spraw Zagranicznych) w sprawie spotkania i gdyby one zostały odebrane przez Landsbergisa juniora, to „wziąłby on po prostu słuchawkę telefonu do ręki i zadzwonił” do pałacu na Daukantasa. Ale że jakoś nie zadzwaniał przez wiele tygodni, więc należy domniemywać, że albo znaki prezydenta nie docierały, albo minister nie mógł ich rozszyfrować. Gdy, na ten przykład, prezydent mrugał znacząco prawym okiem w kierunku ulicy Tūmo-Vaižganto 2 (gdzie się mieści Ministerstwo Spraw Zagranicznych), to minister Landsbergis mógł myśleć, że to nie żaden znak, tylko że prezydentowi coś wpadło do oka. Albo gdy prezydent w tym że kierunku wykonywał palcem wskazującym ruchy przyzywające, to ministrowi mogło się wydać, że głowa państwa tylko „mankština pirštus” i nic więcej. Nie jest łatwa ta sztuka dyplomacji i jej znaki, przyznajmy.
Zanim spotkanie na wysokim szczeblu stało się owocne, owocem niezgody przez długie miesiące było wyznaczanie konkretnych dyplomatów do konkretnych stolic na ambasadorów Litwy. Niezgoda w tej sprawie zaś była, bo każda ze stron chciała do stolic wysyłać swych ludzi. Przy czym upór stron był tak zawzięty, że cała sytuacja zaczęła przypominać scenkę z dwoma baranami na moście, którzy nie mogli się nijak rozejść, bo żaden nie chciał przepuścić adwersarza przodem. Gdy „barany” zawzięcie raziły siebie nawzajem rogami, domagając się pierwszeństwa, do akcji wkroczył litewski Sejmas. Rządowi koalicjanci, by wesprzeć swego „barana” w przepychance o pierwszeństwo głosu w mianowaniu ambasadorów, wymyślili zmienić ustawę, traktującą o procedurach w tej sprawie. Wprowadzili do ustawy poprawkę, zgodnie z którą prezydent będzie miał obowiązek wskazać motywy odmowy w razie, gdyby nie przytaknął kandydatowi na ambasadora zgłoszonego przez URM. – Toż to jest jawne ograniczenia konstytucyjnych uprawnień prezydenta, nie kryła oburzenia doradczyni głowy państwa Asta Skaisgirytė. – To nie żadne uszczuplenie, tylko wręcz umocnienie konstytucyjnych uprawnień prezydenta, odparował jej na zaczepkę minister spraw zagranicznych. I który z „baranów” ma tu rację, niech mi ktoś podpowie...
A tymczasem póki przepychanka na moście trwa, wakat na stanowisku ambasadora Republiki Litewskiej w Warszawie ciągnie się już od pół roku. Polska jest naszym strategicznym partnerem, przypominają przepychającym się eksperci. A politolog Rima Urbonaitė wpadła nawet na innowacyjny pomysł, by prezydent Nausėda tymczasowo zastąpił ambasadora w Warszawie osobiście. Ponoć przechwalał się, że może w dowolnym czasie bezpośrednio zadzwonić do prezydenta Andrzeja Dudy. Niech więć dzwoni i się dowie, co tam nad Wisłą się dzieje w sprawie strajku rolników, bo Wilno, nie mając swego ambasadora na miejscu, całe info musi zbierać z gazet, które ostatnio nie są zbyt wiarygodnym źródłem przecież – podpowiada Urbonaitė.
W Londynie wcale nie jest lepiej. Tam też już sporo wody w Tamizie upłynęło, odkąd angielską stolicę opuścił ambasador Eitvydas Bajarūnas. Został odwołany do Wilna na konsultacje i już tak z pół roku jest konsultowany przez szefa z URM-u. A dokładnie prześwietlany pod kątem stosowania mobbingu w pracy oraz chodzenia w Londynie na musicale z prezydentem. W pierwszej sprawie jak na razie nic konkretnego przyszyć ambasadorowi nie udało się. W drugiej zaś jest sukces, czyli owoc. Owoc jest taki, że Główna Komisja Etyki Służbowej (VTEK) wyśledziła, iż Bajarūnas z małżonką oraz prezydent z małżonką udali się w Londynie we czwórkę na popularny musical „Upiór w operze”, za bilety zaś na operę zapłaciła litewska ambasada w stolicy Anglii. I cholera są w tej Anglii opery drogie, bo bilety kosztowały aż 1600 euro. VTEK po wnikliwym zbadaniu ustaliła, że w trakcie opery prezydent Nausėda nie spotkał się z żadnym angielskim politykiem ani nawet oficjelem, więc wypad na musical komisja potraktowała jako prywatny. Ale bilety były opłacone z publicznych środków, więc ambasador został oskarżony o naruszenie etyki z przyczyny udzielenia prezydentowi „wartościowego prezentu”. „Wartościowy prezent” czy łapówka, jak ktoś woli – jak zwał tak zwał, ale ani ambasador, ani prezydent z taką interpretacją VTEK-u nie zgadzają się i sprawę kierują do sądu. Zanim sąd ostatecznie rozstrzygnie rebus charakteru wypadu na operę przez prezydenta i ambasadora, placówka w Londynie, też ponoć jak i w Warszawie strategiczna dla naszego kraju, zostaje nie obsadzona. My zaś zaczynamy po trochę rozumieć, dlaczego prezydent i minister spraw zagranicznych tak bardzo chcą wysyłać swych ludzi na placówki dyplomatyczne w charakterze ambasadorów! Bo chcą chodzić tam na opery gratis.
Oficjalny Londyn pewnie jest zaniepokojony takim obrotem spraw. Tak samo, gdy jeszcze za prezydentury Dalii Grybauskaitė był lekko zszokowany postawą ówczesnej ambasador Litwy na Wyspach. Owa to ambasador, wykonując polecenie prezydent, orzekła pewnej angielskiej korespondentce w trakcie wywiadu, że Litwa wcale nie jest krajem ze Wschodu Europy, tylko jest krajem skandynawskim, z Północy. Korespondentce organ mowy na moment odjęło, gdy to usłyszała, a miała właśnie pytać panią ambasador, co Litwa jako kraj ze Wschodu zamierza uczynić ze swymi obywatelami, jacy po wejściu przez Litwę do strefy Schengen zaczęli masowo udawać się na Wyspy, gdzie u nich objawiło się nagle wielkie zamiłowanie do nowoczesnej motoryzacji. Zamiłowanie do aut Anglików było tak duże, że „turyści” litewscy brali je prosto z ulic angielskich nie pytając właścicieli. Ambasador odparła zatem, że Litwa nic nie zamierza robić z tym, bo nie jest krajem ze Wschodu, tylko z Północy Europy i, w domyśle, Litwini zgarniają auta Anglików na prawach północnej nacji ani żadnej tam wschodniej.
Odpowiedź była bombowa, trzeba przyznać. Ambasador miała tupet, Bajarūnas nie umywa się nawet do takich dyplomatycznych poziomów. Zresztą ani prezydent, ani szef dyplomacji nie puszczają pary z gęby nawet w temacie, czy jeszcze powróci do Londynu. Nam wypada tylko uzbroić się w cierpliwość i czekać, aż owoce spotkania na wysokim szczeblu w Wilnie w materii wyżej opisanej zostaną przedstawione opinii publicznej.
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
ten mu za to ani razu
nie rzekł słowa
taka była to rozmowa
zajmująca wielce...
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.