Bo walczą o przetrwanie, o dorobek życia wielu pokoleń, który jest zagrożony bankructwem. Polityka Unii Zielonego Ładu (albo jak ktoś woli bezładu) jest na tyle „ambitna”, że stawia wiele gospodarstw rolnych przed egzystencjalnym wyzwaniem: być albo nie być. Wdrażanie Zielonego Ładu to – mówiąc może trochę w uproszczeniu – stopniowe wygaszanie europejskiego rolnictwa, które przez eurobiurokratów zostało uznane za głównego winowajcę ocieplenia klimatu. Dlatego ma być maksymalnie zredukowane, ograniczone niezliczoną ilością biurokratycznych obwarowań, choć sami urzędasy, jak zauważa trafnie obserwator z Polski, „chcieliby żreć tanio”. Rolnicy są winni wszelkim plagom klimatycznym, mimo że nawet entuzjaści Zielonego Ładu uznają, że sektor rolny odpowiada tylko za 10 proc. emisji CO2 do atmosfery. Resztę produkuje duży przemysł, sektor energetyczny, prywatni właściciele dóbr.
Dlaczego zatem rola kozła ofiarnego przypadła właśnie rolnikom? Odpowiedź jest absurdalnie prosta, jak mówi pewna reklama. Bo uderzenie w potężne korporacje międzynarodowe, w światowe holdingi, to zadarcie z możnymi tego świata. To jak przyłożenie im lufy do skroni z żądaniem rezygnacji z iluś tam procentów zysków. Jest to zabawa ryzykowna, można za to przypłacić synekurą brukselskiego klerka, dlatego uderzono w najsłabszych, czyli w rolników. Usłużne media głównego nurtu chętnie podbijają bębenek, przedstawiając często rolników jako destruktorów, którzy destabilizują „naszą Unię” w trudnych wojennych czasach. Zamiast szykować się do wiosennych prac w polu, wyszli na ulice i drogi i dokuczają obywatelom. Tymczasem to decyzje Komisji Europejskiej i jej biurokratów wymuszają na rolnikach desperackie akcje protestacyjne. Bo ambitne cele Zielonego Ładu plus otwarcie unijnego rynku na tanie produkty rolne z Ukrainy przyczyniają się do spadku dochodów europejskich rolników nawet o 20 proc. rocznie. Takie są fakty i brukselscy biurokraci musieliby w końcu przejrzeć na oczy. Zakumać, że skoro mamy wojnę u granic, która ma też swe bezpośrednie przełożenie na sektor rolny, bo np. znakomicie zwiększa ceny produkcji środków ochrony roślin, nawozów mineralnych (przed wojną to Rosja w wielu sektorach tej branży była potentatem), energii, rzecz jasna, to nie czas na ideologiczne zielone łady. Może warto byłoby przynajmniej na czas wojny zawiesić na kołku ambitne cele klimatyczne i pomyśleć, jak tę wojnę szybciej zakończyć. Bo chyba nawet brukselscy komisarze rozumieją, że wojna oprócz śmierci i zniszczeń potężnie też szkodzi przyrodzie i klimatowi właśnie. Dewastuje środowisko naturalne w miejscach starć zbrojnych tak totalnie, że żadne krowy czy byki nigdy przyrodzie podobnie nie zaszkodzą. Ale jeżeli ktoś myśli, że eurobiurokraci odstąpią od swych ekologicznych szaleństw z powodu jakiejś tam wojny, to jest „w mylnym błędzie”, że powiem słowami Lecha Wałęsy. „Wojna wojnoj, a Zielony Ład po raspisaniju”, jak mówi sparafrazowane nieco słynne powiedzonko sowieckich sołdatów. I guzik obchodzi brukselską machinę biurokratyczną, że jej polityka, wymuszająca na rolnikach protesty, powoduje zamęt i chaos w całej Europie, co tylko raduje serce bandycie na Kremlu. Każdy to rozumie.
O pardon. Chyba zbyt odważnie zadeklarowałem, że „każdy” rozumie. Taka oto „profesorka” i „autorytetka” mediów liberalnych Magdalena Środa z Warszawy jest przykładem, że nie każdy właśnie. Środa na pewno nie. Hejterka z profesorskim tytułem, która owszem „chciałaby żreć tanio”, ale z polskimi rolnikami solidaryzować się nie zamierza. Ba, wzywa wręcz społeczeństwo, by okazało „zero solidarności z rolnikami”, którzy – jej zdaniem – są „bogatą bardzo rozczeniową klasą społeczną”. Uważa rolników za egoistów, szkodników i, rzecz jasna, „pomocników Putina”. Aha, byłbym nieprecyzyjny, naturalnie też jeszcze za kameradów „faszystów”. Czyli cały arsenał jadu i nienawiści, jakim skrajnie lewicowi intelektualiści darzą mieszkańców wsi. Profesor Środa wypomina polskim rolnikom, że pobierają „ogromne dopłaty z Unii”, „nie płacą podatków” i „gardzą” przy tym rządem oraz Unią. Na dodatek jeszcze „domagają się absurdalnych gwarancji sprzedaży własnych produktów od rządu”. Gwarancji domagają się, ale rząd mają w d... i Unię tam samo. Słowem egoiści, niewdzięcznicy, roszczeniowcy. Bo co by to było, bajdurzy profesorka, gdyby to tak artyści i ogólnie ludzie bohemy zaczęli żądać od rządu przymusowego skupu swych intelektualnych dzieł. Mogliby, ale tego nie czynią, bo nie są jak rolnicy. Świetne porównanie. My w tym miejscu nieśmiało jednak zapytajmy mądrą panią profesor, czy jednak przypadkiem nie dostrzega różnicy między produkcją żywności, bez której konsumpcji również profesorowie niektórzy nie będą mogli pisać głupot, a wytworami artystów, których odlotowe jakże często dziś dzieła mogą przyprawić o mdłości potencjalnych ich intelektualnych konsumentów.
Na koniec swych strofujących wywodów profesorka od etyki zostawia argument najbardziej gnuśny, którym obarcza rolników. Że mianowicie nie współczują Ukraińcom, co walczą na śmierć i życie. Na pierwszy rzut oka, może to być argument nie do obrony dla rolników. Ale i tutaj, gdy spojrzy się na problem z szerszą wiedzą i intelektualną uczciwością, to trzeba będzie przyznać, że to KE swą nonszalancką decyzją o otwarciu rynku unijnego na tanie produkty rolne z Ukrainy doprowadziła do sytuacji napięcia pomiędzy rolnikami z Unii a tymi z Zielonej Ukrainy. Zamiast wybrać trudniejszą drogę zorganizowania tranzytu ukraińskiego zboża i innych płodów rolnych do Afryki i wszędzie tam, gdzie ukraińska żywność jest oczekiwana, Komisja machnęła ręką na trudny do realizacji scenariusz, wybierając wariant zalewania swego rynku rolnego tanią produkcją ze Wschodu.
Po drugie, ignorantka w stopniu profesora powinna by wiedzieć, skoro już o tym pisze, że nie o ukraińskich rolnikach mowa, gdy mówimy o zbożu i innych płodach rolnych z tego kraju. Bo ukraińskie rolnictwo w znakomitej większości jest w rękach międzynarodowych holdingów rolno-spożywczych z takich krajów jak Francja, Niemcy, Stany Zjednoczone, Wielka Brytania, Holandia i Rosja. Oni to robią miliardowe zyski na czarnoziemiach Ukrainy, zarządzając z reguły gospodarstwami o powierzchni setki tysięcy hektarów. Mają przy tym na Zielonej Ukrainie warunki do gospodarowania, o jakich unijni rolnicy mogliby tylko pomarzyć. Bo są one wręcz rajskie. Nie obowiązują ich żadne unijne restrykcje dotyczące bezpieczeństwa żywnościowego, żadne wymogi tyczące dobrostanu zwierząt, żadne ograniczenia w stosowaniu pestycydów i innej chemii. Biorąc pod uwagę jeszcze niskie koszty robocizny, to przyznamy, że są międzynarodowe holdingi na Ukrainie o niebo w lepszej sytuacji niż rolnicy z Polski i każdego innego kraju unijnego. Zwykli ukraińscy rolnicy, nawiasem mówiąc, też są przez te holdingi wyzyskiwani, bo muszą na warunkach holdingów korzystać z ich infrastruktury, magazynów, portów itd. Konkurowanie w tej sytuacji z „ukraińskimi” rolnikami jest dla rolników polskich (unijnych) jak ściganie się w Formule-1 bolidów McLarena z zaporożcem. Zaporożcem jest w takim układzie oczywiście rolnik polski.
Ursula von der Leyen, szefowa Komisji Europejskiej, udając się do Kijowa na uczczenie II rocznicy agresji na Ukrainę ze strony Rosji, musiała widzieć zablokowane przejścia graniczne polsko-ukraińskie. Musiała wtedy naocznie przekonać się, jakie skutki wywołują decyzje jej Komisji dla rolników, dla relacji polsko-ukraińskich, dla losów wojny w tym ostatnim kraju. Zachowała się jednak, jak ongiś francuska królowa zdziwiona buntem chłopów, bo nie mają chleba. Odpowiedziała wówczas swemu doradcy: „niech jedzą ciastka”.
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Szkoda że blokady dróg i ciągniki w miastach utrudniają codzienne życie zwykłym mieszkańcom a nie tym co trzeba - Ursuli v.d. Layen, biurokratom brukselskim, czy też rządom państw.
Niestety rolnicy zostali zmuszeni sytuacją do tak drastycznych form protestu, by zwrócić uwagę na narastające problemy branży rolniczej.
NIE dla produktów rolnych z Ukrainy !!
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.