Benkunskas jeszcze jako wicemer udowodnił, że pomimo błyskawicznego awansu służbowego w Wilnie, to jednak przywiezionych ze sobą do stolicy manier – powiedzmy wprost karczemnych – wyzbyć się nie zdołał. Pokazało się to aż nadto, gdy, będąc początkującym politykiem na stanowisku jak by nie było eksponowanym w stolicy, potraktował rodziców uczniów Gimnazjum Lelewela (historycznej szkoły nr 5) na Antokolu. Potraktował w ten sposób, że wypędził grupę rodziców zaniepokojonych likwidacją szkoły w jej historycznym miejscu ze swego służbowego gabinetu ze słowami: „Ja was nie zapraszałem”. Maniery zaprawdę prowincjusza, który nagle znalazł się w wielkim świecie, poczuł się z tego bardzo szczęśliwy, ale nie wie, jak tam się zachować.
Ale to już historia. Wróćmy do rzeczywistości. W tej kadencji, mimo że tylko się zaczęła, to już o merze Benkunskasie jest głośno. Bardzo głośno stało się, gdy wyszło na jaw, że stołeczny samorząd – jak podejrzewa opozycja – mógł utopić jakichś tam 10 mln euro w firmie BaltCap, co to miała wybudować dla Wilna prawdziwie nowoczesny super cacko stadion piłkarski. Magistrat na poczet budowy przelał na konto firmy wspomniane 10 baniek jeszcze w zeszłej kadencji, gdy projekt kurował właśnie wicemer Benkunskas. Teraz się okazuje, jak to wytropiła opozycja w Radzie, że jeden z bosów BaltCap Šarunas Stepukonis brał miliony z konta firmy i przepuszczał je ...w kasynie. Za to ściga go prokuratura, choć – jak na razie – z umiarkowanym sukcesem, bo hazardzista zapadł się pod ziemię. Skandal? Chyba zbyt łagodne to słowo, by właściwie opisać kompromitującą dla władz stolicy informację. Mer Benkunskas zapytany o to tylko poczerwieniał na twarzy i odbąknął, że skandaliczny przypadek nie wpłynie na rozwój projektu. BaltCap w międzyczasie uderzyło się w piersi, przeprosiło za malwersację, zapewniając jednocześnie, iż Stepukonis kradł z innej puli, a samorządowych pieniędzy nie tknął. Ale z projektu i tak się wycofał, bo utracił zaufanie banków. Teraz stadion narodowy ma budować firma Hanner, która podjęła się wyzwania, z czego się cieszymy, rzecz jasna, starając się obrachować przy tym, który to już raz coraz to nowa firma obiecuje nam stadion.
Zostawmy jednak budowę stadionu odpowiednim służbom, niech badają, my zaś wróćmy do spraw oświaty w stolicy. Jak świeżo pamiętamy, dosłownie kilka dni po nowym roku minister nauki, kultury i sportu Gintautas Jakštas sensacyjnie ogłosił, że szuka podstawy prawnej, by zlikwidować rosyjskie szkoły na Litwie. Minister nie ma kompetencji, by rozróżnić kobietę od mężczyzny, więc i tym razem zabrakło mu kompetencji. Ostro skrytykowany przez wielu polityków z pomysłem niczym rak poszedł do przodu, czyli do tyłu, bo rak tak chodzi właśnie tyłem do przodu, i orzekł, że szkół rosyjskich likwidować nie będzie. Szybko się jednak okazało, że może to być tylko chytra sztuczka, zmyłka konserwatystów, którzy zmienili front natarcia, ale nie cel. Oto bowiem dyrektorzy gimnazjów, progimnazjów, szkół podstawowych stolicy, którzy nauczają w języku mniejszości narodowych, a więc nie tylko rosyjskich, ale i polskich, białoruskiej placówki, otrzymali od zastępcy mera Benkunskasa Arunasa Šilerisa pismo. Domaga się w nim wicemer (a jakże bez żadnej podstawy prawnej), by dyrektorzy w trybie pilnym zwiększyli o dwie godziny tygodniowo naukę języka litewskiego. Układanie podstaw programowych w oświacie nie jest kompetencją ani Šilerisa, ani Benkunskasa, jest wyłączną prerogatywą ministra Jakštasa. Ale dla konserwatystów jest to „dzin”, jak mawiają bracia Litwini. Takie mają maniery...
Dodać jeszcze należy skrajną niekompetencję politykierów, bo poza tym wszystkim wicemer Šileris nie wskazał, skąd szkoły mają wziąć pieniądze na dodatkowe nauczanie języka państwowego, ani nie wskazał, jak mają sprostać wymogom higieny nauczania, która ogranicza liczbę godzin lekcyjnych tygodniowo do 35 godzin. To że Šileris działa zupełnie na rympał, dowodzi też jego kolejne żądanie od dyrektorów placówek mniejszości narodowych, by ci w swych szkołach zaczęli tworzyć klasy, gdzie przedmioty będą nauczane wyłącznie po litewsku. Język ojczysty miałby być tam nauczany tylko jako dodatek lekcyjny. Czy nie wygląda to tak, że minister Jakštas nie znalazł podstawy prawnej, by likwidować rosyjskie szkoły, więc zlecił to włodarzom stolicy, aby to ci zaczęli niszczyć na swym terenie wszystkie szkoły mniejszości narodowych bez żadnej podstawy prawnej? Ale może się mylę? Może jest tak, że jest to wyłącznie inicjatywa władz stolicy bez podszeptu z ulicy A. Volano?
Nie wiemy, więc i gdybać nie będziemy. Zwłaszcza, że mer Benkunskas zdążył za krótki okres urzędowania swe karczemne porządki stosować również w stosunku do byłych właścicieli ziemi. De facto w absolutnej większości Polaków. Wszyscy doskonale wiemy, jak potężny jest problem ze zwrotem ziemi prawowitym właścicielom na terenie Wilna. Ile za ostatnie dekady słyszeliśmy o korupcji w tej sferze, ile o bezduszności urzędników, bezprawiu, o niekończących się drogach przez mękę byłych właścicieli i ich spadkobierców. Wizerunek stolicy jednak w tym temacie postanowił jeszcze bardziej pogorszyć aktualny jej mer Valdas Benkunskas, choć wydawałoby się, że bardziej już nie można. A jednak można...
W poprzedniej kadencji, gdy na proces zwrotu ziemi w stolicy wpływ miała Akcja Wyborcza Polaków na Litwie, wicedyrektor administracji samorządu Danuta Narbut dosłownie spod ziemi musiała wydobywać działki na kompensatę utraconej ziemi, których miało nie być. Ale determinacja i upór wicedyrektor oraz radnych z frakcji AWPL-ZChR przyniosły rezultaty. Ziemia na sformowanie działek cudownie się odnalazła. Wicedyrektor Narbut zaprojektowała działki nawet z lekką nadwyżką, nierzadko w miejscach prestiżowych, komercyjnie atrakcyjnych. Uważała bowiem, że będzie dziejową sprawiedliwością, gdy przynajmniej część byłych właścicieli otrzyma godną rekompensatę za utracony ogromny majątek w postaci atrakcyjnej finansowo działki pod budowę. W nowym rozdaniu po ostatnich wyborach samorządowych kompetencje w sprawach ziemi przeszły do rąk mera. Ręce Benkunskasa okazały się być wyjątkowo zaradne. Zaradne nie z myślą o dobro byłych właścicieli, rzecz jasna. Ci akurat tę zaradność poczują niedługo dosadnie. Mer bowiem sprytnie nadwyżkę działek pod budowę z listy usunął. Ale usunął nie po kolei jak leci, tylko jak rodzynki z tortu zniknęły działki te najbardziej wartościowe. Ku chwale Ojczyzny, oczywiście.
Ale to jeszcze nie koniec złych wieści dla byłych właścicieli. Cudownie wyparowały bowiem nie tylko najdroższe działki pod budowę, ale też ziemia, jaką Danuta Nabut wyszukała we wsiach sznurowych na terenie Wilna w naturze (uprzednio przekonując się, czy nie jest ona potrzebna na ważne cele społeczne). Tej ziemi miało nie być, bo urzędnicy tak chcieli. Nie mogli jednak zaprzeczyć faktom, gdy wicedyrektor administracji dosłownie palcem im pokazała, że jest. Zgodnie z ustawą wolna ziemia w naturze podlega zwrotowi byłym właścicielom bez żadnych ograniczeń. Ale zdarzył się, niestety, kolejny cud. Ziemia, którą Narbut cudownie odkryła, po zmianie władzy znowu cudownie wyparowała. No, przynajmniej tak twierdzi nowa władza miasta nad Wilią.
Może więc warto by było, by nie tylko budowa stadionu w stolicy stała się przedmiotem zainteresowań prokuratury?..
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.