Dokument, który Delfi upubliczniło, pokazuje dwie sprawy. Po pierwsze, pokazuje determinację kierownictwa laisvietisów, by za wszelką cenę przeforsować prawo, dla którego ta partia tak naprawdę zaistniała, została wypromowana i przepchana do Sejmu. Po drugie, unaocznia prawdziwą twarz partyjki lansującej się jako demokratyczna, nowoczesna i tolerancyjna. Treść dokumentu, nad którą w niniejszym komentarzu się pochylimy, pokazuje bowiem, że działania partii przypominają raczej działania gangsterów niż organizacji demokratycznej, jaką z założenia ma być organizacja polityczna.
Z lektury dokumentu wynika, że Zarząd Laisvė z największą skrupulatnością, co do jednego wręcz głosu parlamentarzysty wyliczył, jakim poparciem cieszy się w Sejmie ich sztandarowy projekt. Niestety, wyszło z badania, że mimo ogromu włożonych starań projekt nie ma większości. Sami laisvietisy prognozują, że gdyby Sejm obradował w pełnym składzie, to za ich rewolucyjną ustawą głosowałoby 64 posłów, 59 byłoby przeciwko. Resztę 18 parlamentarzystów laisvietisy zaliczają do wahających się, których można jeszcze przekabacić na swoją stronę.
Potem w dokumencie następuje aptekarska wręcz analiza profilów posłów, co do których można by użyć presji i wymusić na nich głosowanie (albo przynajmniej absencję podczas głosowania) zgodnie z oczekiwaniem. Z dokumentu wynika, że w szeregach samej koalicji posłów do złamania jest dziesięciu – 8 konserwatystów i 2 liberałów od Čmilytė-Nielsen. Jakie metody łamania proponują politycy najbardziej „tolerancyjnej” partii? Otóż przede wszystkim zamierzają szantażować konserwatystów zablokowaniem wszystkich ich potencjalnych kandydatów na komisarza do Komisji Europejskiej (w tym i Gabrielusa Landsbergisa), jacy mają być zgłaszani już po czerwcowych wyborach do Parlamentu Europejskiego w następnym roku. Będą szantażować Gabrielusa end company w tym czułym miejscu, chyba że sama wierchuszka konserwatystów zacznie szantażować swych własnych posłów opornych wobec rewolucji kulturowej, jaką laisvietisy próbują narzucić Litwie. Metody szantażowania, od razu powiem, nie są zbyt wyrafinowane. Są raczej proste jak cep. Dokument „Laisvė” proponuje konserwatystom, kto z ich partii nie zagłosuje za jednopłciowymi związkami, temu kierownictwo konserwatystów ma zabrać pieniądze na zbliżającą się już kampanię wyborczą do parlamentu (na jesieni przyszłego roku). Względnie w ogóle pozbawić krnąbrnych posłów nie poddających się szantażowi możliwości startu w okręgach jednomandatowych. W tym przypadku szantaż jest szczególnie chybiony, nawiasem mówiąc, bowiem konserwatysta, który by zagłosował za nieobyczajnymi związkami, i tak nie miałby czego szukać w okręgu jednomandatowym szczególnie na terenach wiejskich. Ale to tylko dygresja.
Szantaż w planach laisvietisów ma nastąpić natychmiast, bowiem czas ucieka i jesienna sesja parlamentu jest ostatnią szansą, by tęczową ustawę przepchnąć. Sesja wiosenna będzie już bowiem przedwyborczą i Zarząd „Laisvė” przytomnie ocenia, że konserwatyści w obawie przed gniewem wyborców jeszcze bardziej wystraszą się ich priorytetu niż po ostatnich wyborach samorządowych, w których landsbergiści stracili ponad 2/3 swych merów (na całej Litwie zostało im ich tylko czterech). Nawet nie orientująca się w płciach ludzkich szefowa rządu Ingrida Šimonytė, świadoma katastrofy w razie dalszego popierania nieobyczajnych związków, zaczęła przebąkiwać, że ustawa laisvietisów w obecnym Sejmie może być nie przyjęta.
Takie słowa premierki wręcz „siutina” (wkurzają) partię ministerki Armonaitė. Aušrinė Armonaitė nie tak dawno przecież jeszcze przechwalała się, że projekt w Sejmie cieszy się dużym poparciem, a tu kubeł zimnej wody na łeb jej wylewa nawet sojuszniczka w tęczowej rewolucji przewodnicząca Sejmu Viktoria Čmilytė-Nielsen, która będąc bardziej przytomna na umyśle, przestrzega, że „zimne i okropne liczby pokazują, iż 71 głosów obecnie (dla projektu ustawy) nie ma”. Tylu bowiem głosów potrzeba zwolennikom genderowej rewolucji, by odrzucić potencjalne weto prezydenta. Ponoć doradcy Gitanasa Nausėdy niedwuznacznie suponują, że takie weto będzie.
Ale laisvietisy i na tym froncie mają być twardzi jak spiż. W dokumencie bowiem widnieje też osobny plan, jak w razie czego ma być szantażowany prezydent. Tutaj cały plan jest nakierowywany na zagranicę. Zarząd „Laisvė” zamierza alarmować w sprawie ich jednopłciowych związków, co do których im demokracja sejmowa nie służy, wszystkie możliwe zagraniczne przedstawicielstwa na Litwie, poczynając od przedstawicieli dyplomatycznych rezydujących w naszym kraju, poprzez engeosy (organizacje pozarządowe finansowane ze środków zagranicznych, przede wszystkim soroszowskich i unijnych) i na dużych międzynarodowych koncernach kończąc. Taka zmasowana akcja ma prezydenta postawić w sytuacji albo, albo. Albo podpisujesz naszą sztandarową ustawę, albo zaszkodzisz międzynarodowemu wizerunkowi naszego kraju, który lideruje na arenie międzynarodowej w dziedzinie praw człowieka. Jeżeli odważysz się zawetować, do szantażu dorzucimy też klimat inwestycyjny na Litwie, o którego pogorszenie zadbamy w razie czego. Jak nazwać taki plan? Litewską Targowicą?!
Gdy przewodnicząca partii „Laisvė” Aušrinė Armonaitė (cóż za kolaps językowy – używać słowa „wolność” w kontekście metod działania „wolnościowej” partii, to naprawdę perwersja) została zapytana przez Delfi o wewnętrzny dokument jej partii, który właśnie wyciekł, to polityczka powieką nawet nie drgnęła, by okazać jakiekolwiek zażenowanie z powodu szokującej treści pisma. Potwierdziła, że istnieje, ale go komentować nie zamierza. Powiedziała jedynie, że „faktem jest, iż „Laisvės partija” mobilizuje poparcie i szuka wszystkich możliwych sposobów na przyjęcie ustawy”.
No cóż, Armonaitė komentować nie chce, to skomentujmy my. Sądzę, że w normalnych czasach i normalnej demokracji upublicznienie takiego dokumentu jakiejkolwiek partii powodowałoby, że zostałaby ona natychmiast i na pysk wyrzucona poza nawias partii demokratycznych. Bowiem metody, jakich ona zamierza używać, by wymusić na posłach głosowanie zgodnie z jej wolą, pokazują, że „Laisvė” z wolnością i demokracją nie ma nic wspólnego. Jej działania nakierowane na szantaż, zastraszanie posłów pasują bardziej do organizacji quasi-mafijnej, niż do partii politycznej. Są zaprzeczeniem i kpiną wręcz z założenia o wolnym mandacie posła, który ma pełnić wyłącznie w oparciu o swe przekonania polityczne i wolność sumienia.
Również otwarte i cyniczne lekceważenie opinii publicznej przez „Laisvė” jest szokujące. 75 proc. obywateli według sondaży sprzeciwia się ustawie legalizującej jednopłciowe związki partnerskie. Co na to „Laisvė”? Ustami swego guru w tym temacie posła Vytautasa Raskevičiusa odpowiedziała. Poseł Raskevičius, przewodniczący komitetu praw człowieka (cóż znowuż za perwersja), odrzekł swego czasu, że zdanie obywateli ma – by tak rzec – w głębokim poważaniu. Kicha na nie. Tak jak kichano na Zachodzie. Poseł Raskevičius powiedział, że na Zachodzie przecież też w swoim czasie podobne ustawy wywoływały sprzeciw obywateli, ale gdy zostały przyjęte, wszystko ucichło. Podobnie będzie u nas, zakomunikował.
Rewolucyjnych szaleńców z Sejmu mogą pogonić tylko wyborcy, którymi poseł Raskevičius tak gardzi. Innej rady nie ma...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.