Już od lat uwidoczniają się poszlaki dowodzące, że Republika staje się powoli państwem upadłym, które nie kontroluje części swych terytoriów. Media mówią o emigranckich gettach otaczających duże francuskie miasta jako o „utraconych terytoriach republiki”, gdzie nie warto udawać się. Obcy, czyli rodowici Francuzi, nie są tam mile widziani. Policja też woli omijać te rewiry, by nie drażnić swym widokiem tubylców. Ci prawa Republiki mają tam, gdzie – według nich – zdemoralizowana Republika na to zasługuje. Żyją więc według własnych praw i zasad, wyznają własne wartości, tworząc tym samym „społeczeństwo równoległe”, niekompatybilne z laickim społeczeństwem francuskim.
Policja nie zapuszcza się na ogół do gett emigranckich świadoma, że jest tam odbierana jako znienawidzona emanacja francuskiej państwowości. W ostatnich dniach została jednak zmuszona do ryzyka wejścia na obce wrogie tereny, bo zdarzył się przykry (niestety śmiertelny) incydent. 27 czerwca od kuli policjanta zginął 17-letni Nahel, wielokrotnie notowany młodociany przestępca, potomek arabskich emigrantów, który nie zatrzymał się do kontroli. Ścigany przez policję niemal nie rozjechał przechodnia i rowerzystę. Policjant użył broni, Nahel zginął. Jego śmierć wywołała rozruchy. Najpierw w Nanterre pod Paryżem, gdzie miało miejsce zajście, potem rebelia bardzo szybko rozlała się na cały kraj i nawet za granicę do Belgii oraz Szwajcarii. Pięć kolejnych nocy było dla Francuzów koszmarem. Wielu z nich musiało drżeć o własne bezpieczeństwo, a nawet życie. Płonęły sklepy, samochody, budynki użyteczności publicznej i nierzadko również domy prywatne. Rodzina burmistrza podparyskiego L’Hay-les-Roses Vincenta Jeanbruna musiała nocą w popłochu uciekać z własnego domu, gdy został on zaatakowany i podpalony przez nieznanych zamaskowanych sprawców. Żona polityka i dwoje jego małoletnich dzieci uciekły w ostatniej chwili spod opresji. Dzieci trafiły do szpitala na szczęście z niegroźnymi obrażeniami. Partia poszkodowanego burmistrza - Republikanie wydała po napadzie groteskowe oświadczenie, w którym nawołuje: „Nie pozwólmy na żadną przemoc – ani werbalną, ani fizyczną”. Nie wiadomo, czy były rysowane przy okazji kwiatki na asfalcie, by wyrazić swój sprzeciw i gniew w ten sposób, bo tak zazwyczaj Republika i jej władze reagują na werbalną i fizyczną przemoc emigrantów. Nawet jeżeli kwiatki były, to i tak nie pomogły. Każda niespokojna noc pod francuskim niebem notowała bowiem dziesiątki rannych w starciach z bandytami policjantów, setki spalonych nieruchomości oraz tysiące aresztowanych gniewnych Francuzów, pochodzących najczęściej z byłych zamorskich terytoriów le’ Republique.
Nawet prezydent le’Republique w końcu zrozumiał, że nie czas żałować róż, kiedy płoną lasy i odwołał swą wizytę w Niemczech. Nie czas bowiem debatować z sąsiadami, kiedy płonie Francja. Został w Paryżu i pewnie coś powie do narodu na pocieszenie. Ale Aleksandra Rybińska, wnikliwie obserwująca Francję dziennikarka z Polski, przypomina, że Macron już obiecał nie tak dawno Francuzom, że „niepodzielna Republika nie dopuści do żadnej separatystycznej przygody”. I jakoś ta obiecująca obietnica nie zrobiła jak na razie żadnego wrażenia na tych, którzy „separatystyczną przygodę” de facto realizują. Ignorują przy tym i Republikę, i jej prawa, i jej laickie zwyczaje, i jej prezydenta, rzecz jasna. „Część społeczeństwa nienawidzi kraju, w którym żyje, i to jest prawdziwy problem, o którym nikt nie chce mówić”, użalał się dla „Le Figaro” Remi Brague, ceniony francuski filozof. Nikt nie chce mówić, bo może strach przed agresywnymi mieszkańcami migranckich gett jest coraz bardziej wszechogarniający. Jedni boją się przemocy, inni posądzenia o rasizm i islamofobię, jeszcze inni drżą przed opinią wpływowych lewicowych mediów. Strach wygenerował z czasem nawet specjalne pojęcie we francuskim społeczeństwie, w którym się mówi o „rasizmie niskich oczekiwań”. Chodzi o odwrócony rasizm, który rodzi się z tego, że francuskie społeczeństwo nie stawia wobec emigrantów żadnych wymogów, żadnych czasami nawet minimanych oczekiwań (jak chociażby nauka języka francuskiego) i tym samym skazuje przybyszy z Czarnego Lądu na wykluczenie i biedę. Co i powoduje zjawisko rasizmu niskich oczekiwań.
Policja dysponująca największą wiedzą i doświadczeniem w temacie, bo rozruchy w gettach to przecież nie nowina nad Sekwaną, przestrzega, że sytuacja wymyka się spod kontroli i staje się powoli „na granicy wojny domowej”. Przypomnijmy, że gdy w 2005 roku zginęło dwóch nastolatków z getta w podparyskim Clichy-sous-Bols, to Francja płonęła przez całe trzy tygodnie. Atakowano policjantów, spalono ponad 10 tysięcy samochodów, ponad 200 budynków publicznych i dwa kościoły. Dziś po 18 latach sytuacja powraca do punktu wyjścia, mimo że po tamtych rozruchach państwo francuskie rocznie pompowało średnio po 10 mld euro w celu poprawy warunków życia w emigranckich gettach. Nikt jednak nie chce przyznać, że integracja w laickie wartości Republiki emigrantów z Algerii czy innych afrykańskich państw po prostu nie interesuje. Interesuje ich francuski socjał oraz wielu z nich interesuje też rzecz dokładnie odwrotna od tej, jaką im proponują gospodarze. Mianowicie są zainteresowani podbojem terenów niewiernych dla celów islamu. W tym planie rodowici Francuzi albo mogą się nawrócić na nową religię, albo wobec nich zostaną zastosowane znane z krajów ojczystych przybyszów środki przymusu. Prawo szariatu.
Oczywiście po ostatnich zamieszkach elity francuskie znowu zorganizują debaty, podczas których będą próbowały szukać wyjścia ze ślepego zaułku. Będą pewnie podjęte kolejne próby wywieszenia na kiju marchewki, by doraźnie udobruchać wzburzonych (Macron śpiesznie, nawet bez śledztwa, już uznał, że policjant niewłaściwie użył broni, co grozi mu długoletnim więzieniem). Będzie przyjęte jakieś tam kolejne emigracyjne prawo w złudnej nadziei – jak pisze „Le Figaro” – że „będzie ono bardziej przestrzegane niż te poprzednie”.
Jeżeli jednak ktoś myśli, że płonące francuskie getta zrobiły jakieś wrażenie na europejskiej lewicy, to grubo się myli. Zaślepiona, zamknięta we własnej bańce ideologicznej lewica ani myśli rezygnować z polityki otwartych drzwi dla nielegalnej migracji do Europy. Wydarzenia zaś we Francji interpretuje na swe lewicowe (oryginalne, przyznajmy) kopyto, jak, nie przebierając, Śmiszek z Biedroniem z Polski, którzy twierdzą, że Francję nie podpalają wcale emigranci tylko Francuzi. Nieważne, że są czarnoskórzy, ale mają przecież francuski paszport w kieszeni i są źli na dodatek oraz sfrustrowani biedą, wykluczeniem oraz brutalnym traktowaniem przez policję. Dlatego palą i niszczą, tłumaczą Śmiszek z Biedroniem. Bogaci o to doświadczenie Śmiszek i Biedroń przestrzegają władze Polski, by nie tworzyli gett emigranckich u siebie (bo będzie jak we Francji), tylko rozsiedlali przybyszów po różnych miejscach. Rada rzeczywiście godna Salomona, który by sam mądrzej nie wymyślał. „Mędrcy” mi wybaczą jednak, że przypomnę, iż władze Francji wcale gett emigranckich same nie tworzyły. Powstawały one, gdyż rodowici Francuzi uciekali na ogół z tych dzielnic miast, gdzie masowo osiedlali się emigranci i natychmiast wprowadzali tam swe nierepublikańskie porządki. U rdzennych Francuzów włączał się wówczas „rasizm niskich oczekiwań” i wieli oni z dzielnicy, gdzie pieprz rośnie, bo chcieli normalnie żyć.
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Europa się wyludnia z białych (aborcja, eutanazja, lgtb, gender...), a w to miejsce pojawiają się wielodzietne, wielopokoleniowe rodziny muzułmańskie.
Europa zamienia kościoły w muzea, restauracje czy sale zabaw, a w to miejsce powstają meczety.
Itd. Itp.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.