Doły partii Landsbergisów (te z prowincji), widząc szaleństwo swych wileńskich elit, które buldożerem - wbrew woli absolutnej większości Litwinów - wpychają tęczową agendę na Marijos żeme, poczuły strach przed wyborcami. Wiedzeni tym samozachowawczym instynktem konserwatyści w Rosieniach postanowili odciąć się od swej własnej partii w Wilnie oraz w Sejmie w zagadnieniach światopoglądowych. W tym celu mer Rosień Andrius Bautronis, otoczony na zdjęciu kandydatami do lokalnej Rady samorządowej, zamieścił w lokalnej prasie odezwę do swych potencjalnych wyborców. W niej w słowach płomiennych nawołał rosienian do głosowania na siebie i swoją, jak to u nas się mówi, „komandę”, zapewniając jednocześnie, że ani on, ani „komanda” nie mają nic wspólnego z partyjną wierchuszką w Wilnie, gdy chodzi o wyznawane wartości. „Wyborców kraju rosienieńskiego wzywam nie utożsamiać konserwatystów z Rosień z konserwatystami z Wilna albo z Sejmu. Liberalne poglądy wileńskich konserwatystów są nie do przyjęcia dla konserwatystów w Rosieniach”, napisał na łamach gazety „Alio, Raseiniai” mer, który dąży do reelekcji. Liczył przy tym zapewne, że jego atsiribojimas (czyli odcięcie się) od własnej partii pozwoli mu wystąpić przed miejscowymi wyborcami o tradycyjnych poglądach na życie w roli prawdziwego konserwatysty, a przy tym malowani konserwatyści ze stolicy nawet nie będą o tym wiedzieć. No, bo kto niby czyta „Alio, Raseiniai” w Wilnie, pewnie rozumował logicznie.
Niestety, manewr z odcięciem się mu się nie powiódł. Okazało się bowiem, że „Alio, Raseiniai” to nie jakaś tam gazetka w rodzaju „Varenos menulis”, tylko pismo poczytne. Zasięg ma taki, że nawet sięga samej stolicy. Świadczy o tym fakt, że o kompromitującym konserwatystów artykule w rosieńskiej gazecie stało się głośno również w Wilnie. Media ogólnolitewskie nie pozostawiły wręcz suchej nitki na blamażu pod tytułem, jak konserwatyści zmieniają skórę, by zrobić wyborców w bambuko. Pisały „o bezczelnej taktyce wyborczej” konserwatystów i o „nożu w plecy konserwatywnej elicie w Wilnie”. Opozycja sejmowa nagłą przemianę rządzących konserwatystów w konserwatystów (to znaczy z liberalnych w ideowych) nazwała wprost „schizofrenią”. Posłanka Agnė Širinskienė na facebooku napisała, że cały cyrk z Rosieniami jest zwykłą ustawką uzgodnioną z centralą. No, ale przepraszam bardzo, jak wtedy wyjaśnić hasło kandydata na mera Wilna – od konserwatystów właśnie – Valdasa Benkunskasa, który startuje z zawołaniem: „Meras be cirku”, skoro – jak się okazało – u konserwatystów wszystko jest cyrkiem. Dlatego hasło należałoby pilnie nieco uaktualnić na „meras be cirku negali”. Wtedy by wszystko zgadzałoby się. Širinskienė z kolei tłumaczy cyrk rosieński wyjątkowymi wręcz inklinacjami do zdrady w szeregach landsbergistów. Są one tam tak zwyczajne, że „władza (konserwatywna) sama siebie zdradzi, by tylko władzę zachować”. Dla władzy zrobi dosłownie wszystko. „Potrafi wywrócić skórę wilka na orzełka”. „Orzełka” szlachetnego twarz mają – rzecz jasna – konserwatyści w Rosieniach, podczas gdy konserwy w Wilnie ukrywają swoją prawdziwą fizjonomię – „drapieżnego, głodnego wilka”, wyjaśnia taktykę rządzących posłanka opozycji.
Wywołani do tablicy stołeczni konserwatryści musieli w końcu jakoś zareagować na blamaż. Przewodnicząca ich frakcji w Sejmie posłanka Radvilė Morkunaitė-Mikulėnienė wiła się jak piskorz złapany za ogon, gdy przyszło jej tłumaczyć się z absurdalnej sytuacji. Niestety, zrobiła to w sposób jeszcze bardziej absurdalny od samej sprawy. Tłumaczyła bowiem publicznie, że to, co wszyscy czytali i słyszeli, i zrozumieli jednoznacznie, że rosieńscy konserwatyści odcinają się od własnej partii, to ona tego tak nie odbiera. Dla posłanki jaskółczej partii taki afront – to „być może są tylko jakieś sprawy słownictwa”. A właścicielami tych „spraw słownictwa” (czyli słów) są koledzy z Rosień, którzy – znowuż być może – lepiej je wytłumaczą. Czyli pani poseł dała do zrozumienia, że jest zbyt słaba na gruncie inteligencji, by odnieść się do kilku słów prostych jak drut, które już cytowaliśmy: „Wyborców kraju rosienieńskiego wzywam nie utożsamiać konserwatystów z Rosień z konserwatystami z Wilna albo z Sejmu”. Nie wiem, po co pani poseł sama z siebie robi amebę (czyli osobę o niskim poziomie inteligencji), skoro ją nie jest, ale to ona jest właścicielką takiego tłumaczenia, więc – być może – kiedyś potrafi to nam lepiej objaśnić. Pustosłowie w rodzaju, że w partii „są określone sprawy światopoglądowe, co do których nie ma wspólnego zdania” ani w Wilnie, ani na prowincji pozostanie tylko pustosłowiem, które zresztą Radvilė Morkunaitė-Mikulėnienė próbuje przedstawiać jako „proces żywy”, co to potrwa u konserwatystów jeszcze przez wiele lat. Czyli, innymi słowy, konserwatyści jeszcze wiele lat zamierzają się spierać, czy są konserwatystami czy może już marsjanami. Bo, chyba tylko do takiego poziomu absurdu można porównać „żywą” dyskusję, czy litewscy konserwatyści powinni wziąć na swe sztandary szaleństwa europejskiej skrajnej lewicy w zakresie gender rewolucji.
Nie wiem, czy to tylko przypadek, czy zamierzony czyn ze strony minister rządu (od którego odciął się mer Rosień) Aušrinė Armonaitė (jest planktonową koalicjantką konserwatystów z partii „Laisve”), ale fakt jest taki, że akurat teraz pani ministerka na budynku podległego sobie ministerstwa innowacji innowacyjnie i ostentacyjnie wywiesiła tęczową flagę. Nakichała przy tym – rzecz jasna – na litewskie prawo, które tego zabrania, ale za to przypomniała konserwatystom, jakie mają nowe „wartości”. Mają o nich nie tylko pamiętać (również w okresie kampanii wyborczej), ale i zacięcie ich bronić. Wszelkich tam merów z różnych tam Rosień mitygować i do porządku przywoływać. Co zresztą nastąpiło niebawem. Dość, że mer Bautronis nie zdążył na dobre „atsiriboti” od swych partyjnych szefów, jak musiał już odcinać się od swego odcięcia się. Co też gorliwie uczynił. Publicznie ogłosił, że jego wyskok w „Alio, Raseiniai” był „jako takim błędem”. Tak naprawdę, to nie miał intencji odcinać się od partii i jej wileńskiego szefostwa. Że, cytuję: „tak ja, jak i cały oddział w Rosieniach jesteśmy integralną częścią partii i w całości zgadzamy się z wartościami partii i jej założeniami programowymi”. Czyli – innymi słowy – rosieńscy konserwatyści nie są bardziej konserwatywni od konserwatystów z centrali, nie są zatem nadmiernie konserwatywni, tylko są konserwatywni w sam raz, tacy „konserwatywni” jak Gabrielius Landsbergis czy Ingrida Šimonytė. Wyznają przecież w „całości te same wartości”, które ostentacyjnie też wyznaje – jak wyżej pokazaliśmy – minister Armonaitė, członkini rządu konserwatystów.
Potem, na sam koniec pokajania się z „jako takiego błędu”, w ramach „bezczelnej strategii wyborczej” mer Bautronis dorzucił jeszcze, że w jego oddziale najprawdopodobniej jednak można odkryć „być może bardziej prawdziwą stronę konserwatywną”. Co by dowodziło, że gdzie indziej jest i mniej konserwatywna strona konserwatystów, ale nie wiadomo gdzie, bo mer Bautronis już tego nie precyzuje, bo mu piąstką pogrożono ze stolicy. Uspokaja już tylko doły konserwatystów w Rosieniach, że mają spać spokojnie. Mer bowiem wysłał do nich „sygnał”, żeby „byli spokojni z powodu poglądów i wartości oddziału w Rosieniach”. Te są nienaruszone, bo mają „bardziej konserwatywną stronę”.
Nie wiem, czy doły w Rosieniach po takim „klarownym” zapewnieniu o wartościach przez mera będą spać spokojnie. My zaś jesteśmy spokojni, tyle że trochę w innej materii. Mianowicie, że litewscy konserwatyści to i w Afryce będą konserwatystami, jeżeli – rzecz jasna – będzie im to poręczne.
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Przecież oni są już całkowicie na pozycjach liberalnych i niewiele się różnią od swojego koalicjanta Laisves. Wyborcy są zatem perfidnie oszukiwani.
Zupełny cyrk polityczny.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.