PE w ten sposób świętował 70-lecie swego istnienia. Były autogratulacje, liczne oracje pochwalne (jak to pracujemy - niestrudzenie i wytrwale – dla dobra Europejczyków a nawet całej ludzkości), płomienne mowy na tematy, jakie nigdy nie schodzą z agendy unijnych polityków i biurokratów. A więc z mównicy parlamentu płynęła mowa o europejskości, której ciągle za mało, o równej równości, jakiej nigdy dość, o różnorodności, której nigdy nie ma końca. Mowom tym towarzyszyły brawa z sali, aplauzy, inne formy okazywanego samozadowolenia.
Sielankę autogratulacji i samozachwytów dopiero zmąciła dwuminutowa mowa europosła z Polski, przewodniczącego grupy Europejskich Konserwatystów i Reformatorów profesora Ryszarda Legutki, który – jak sam później przyznał w wywiadzie - postanowił skorzystać z okazji zapełnionej sali znakomitymi Europejczykami, by powiedzieć im kilka słów prawdy. Były to jednak minuty niebywale gorzkie dla samozachwyconych. Miny ich zrzedły, usmiechy z twarzy znikły, a na ich miejsce pojawiły się grymasy oburzenia i wściekłości. Zaczęli buczeć, krzyczeć, obrażać, gdy usłyszeli, że „parlament zainfekował europejską przestrzeń bezwstydną partyjnością”; że „PE porzucił podstawową funkcję reprezentowania ludzi, zamiast tego stał się machiną do realizacji tzw. projektu europejskiego, stał się politycznym narzędziem lewicy do narzucenia swego monopolu, z jego zaciekłą nietolerancją wobec wszelkich odmiennych poglądów”.
Lewica i jej akolici wrzeszcząc na te słowa tylko potwierdziła ich autentyczność. Nieświadomie i niejako z odruchu, jak to ma w zwyczaju. Profesor jednak nie dał się zbić z tropu. Nie zląkł się skowytu tolerancyjnych inaczej, co dziś w „świątyni demokracji”, jak sami siebie określają wrzeszczący z europarlamentu, wymaga nie małej odwagi. Nie przeszedł na język lizusowstwa i autozakłamania, tylko kontynuował. Mówił zatem, że „nie ważne, ile razy powtarzać będziecie słowa różnorodność – ona i tak staje się wymarłym gatunkiem w Unii Europejskiej, a zwłaszcza w tej izbie”. „Parlament Europejski – zaakcentował podsumowując profesor – reprezentuje demos, który nie istnieje, pracuje nad projektem, który jest całkiem nierealny, unika odpowiedzialności, odwraca się plecami do milionów ludzi i służy interesom jednej orientacji politycznej”.
„Nazwijcie to, jak chcecie, jednak nie jest to demokracja”, zakończył swe dwie minuty słowami, które – jak już pisaliśmy – rozwścieczyły ich adresatów, jak głodnych wilków rozwściecza rosomak, który próbuje im odebrać zdobyczę. Potem sam profesor przyznał, że jego słowa wprowadziły część europosłów w amok. (Choć druga strona, ta prawicowa - zahukana i odgrodzona kordonem sanitarnym – z wielką wdzięcznością zareagowała na odważne słowa prawdy polskiego kolegi). Lewica, liberałowie i tzw. chadecy, którzy od wielu kadencji sprawują niepodzielną władzę w PE, nie tolerują bowiem żadnego odmiennego głosu. Reagują wściekłością, gdy ktoś odważy się na krytyczne wobec ich utopij zdanie. To jest ich normalne zachowanie, wyjaśnia profesor Legutko.
Inny zaś polski profesor Wojciech Roszkowski kiedyś podobną postawę politycznych awanturników trafnie określił, jako zachowanie barbarzyńców. I sformułował przy tym kilka wyróżniających ich cech. A więc przede wszystkim barbarzyńców nie interesuje żadna autentyczna dyskusja na argumenty. Nie są oni też zainteresowani prawdą, dochodzeniem do niej poprzez dialog. Zamiast tego stosują swoją narrację z własnym często przedziwnym słownictwem, a opartą na ich ideologicznych szajbach i odlotach. Gdy ktoś zakwestionuje słuszność tych szajb, reagują na to standardowo: wrzaskiem, agresją, obelgami wobec adwersarza. Lewicowo-liberalna flanka Parlamentu Europejskiego w zupełności podpada pod wyżej opisane przez profesora Roszkowskiego kryteria barbarii.
Nie chce ta flanka żadnej konstruktywnej dyskusji na tematy nawet najważniejsze, bo dotyczące kształtu Unii Europejskiej, jej planowanej reformy, naprawy tego, co jest ewidentnie jej felerem. Chce autozachwytów, pochlebstw, poklepywania po plecach w stylu „trzeźwego” od samego rana Jean-Claude Junckera. Na problemy, które Unia często sama produkuje, najczęściej reaguje jednako. Nie rozwiązuje ich, tylko zwiększa wysiłki propagandowe, by jeszcze lepiej wbić do głów obywateli tłumaczenie „swej polityki”. Przy tym zawsze twierdzi, że odniosła w tej czy tamtej polityce sukces. Gdy sprawa wygląda na całkowitą katastrofę, jak było to chociażby w przypadku zarządzania przez Brukselę falą nielegalnej migracji w roku 2015, to co najwyżej mówiła o osiągniętym „znaczącym postępie” w zagadnieniu.
Ponad to Parlament Europejski oraz inne agendy Unii muszą ciągle z czymś walczyć dla dobra ludzkości i Europejczyków, rzecz jasna, jak kiedyś komsomolcy permanentnie walczyli z różnymi objawami burżuazji dla dobra budowanego komunizmu. Dziś w Unii walczy się jeżeli nie z faszyzmem, to z ociepleniem klimatu, jeżeli nie z ociepleniem, to z homofobią, jeżeli nie z fobią, to z przeciwnikami genderowego pojmowania płci ludzkiej (która jest płynna i kulturowa, jak głoszą genderyści). A na sam koniec lewica pozostawiła walkę z samą mową, która, by nie była „mową nienawiści”, musi być pilnie cenzurowana. Tutaj najwspanialszym osiągnięciem w orwellowskim wręcz stylu może poszczycić się komisarz (jakże adekwatne w tym miejscu jest to słowo) ds. równej równości czy coś w tym rodzaju Helena Dalli. Ta przed rokiem zaprezentowała na forum właśnie Parlamentu Europejskiego specjalny słowniczek słów, których w PE i wśród pracowników unijnych instytucji można używać, a których zdecydowanie i surowo się zabrania. Pisałem już o tym. Dziś tylko przypomnę, że wśród zabronionych znalazły się takie słowa jak Boże Narodzenie, panie i panowie, homoseksualista, murzyn ect, ect. Po licznych protestach Europejczyków dopiero pani komisarz, pardon, komisarka i bez pani, dała bieg wsteczny. Obiecała swój słowniczek skorygować i niektóre słowa, w tym i Boże Narodzenie, jak na razie zostawić.
Po 70 latach wytrwałych prac i zmagań Parlament Europejski proponuje nam demokrację jak w orwellowskim „Folwarku zwierzęcym”, gdzie jest wszystko na opak. Łącznie ze znaczeniem wielu słów, które należy rozumieć inaczej niż zostały swego czasu przez ludzkość zdefiniowane. Mamy też biurokrację przekraczającą wszelką ludzką wyobraźnię, której symbolem i najlepszą emanacją może być długi zestaw wagonów, w których eurobiurokraci wiozą tony papierów i dokumentów z Brukseli do Strasburga, by tam europosłowie mogli raz w miesiącu odbyć swą sesję. Po jaki grzyb w Strasburgu? Tylko George Orwell pewnie mógłby to wytłumaczyć. Dodajmy do tego, że ostatnimi laty te sesje - to najczęściej są skrajnie zideologizowane debaty na temat, jak jest zagrożona demokracja i praworządność w krajach, w których nie rządzi lewica albo liberałowie.
Gdy zaś z kolei , nie daj Boże, wypadnie w Europie jakiś nieoczekiwany problem w rodzaju ostatniej pandemii, to PE i Unię w całości stać jest jedynie na walkę z nim w postaci płomiennych odezw wsparcia dla Włoch, które jako pierwsze musieli zmierzyć się ze śmiertelnym wirusem. No i plus jeszcze dosłownie kilka respiratorów, jakie Bruksela wysłała do zaatakowanej przez chorobę Lombardii.
Tak się sprawdza w nagłej potrzebie Bruksela, która ostatnio boryka się najcześciej z tym, co sama stworzyła. Niech się sobie boryka. Do czasu jej upadku albo gruntownej sanacji...
Tadeusz Andrzejewski
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.