Politolog Virgis Valentinavičius spekuluje, iż wewnętrzne tarcia i walki w łonie konserwatystów mogą skłonić premier Ingridę Šimonytė do dymisji. Przypomina przy tym jej własne słowa, że zamierza być szefową rządu dotąd, dopóki będzie miała mocne wsparcie ze strony parlamentu. Tymczasem z tym „mocnym wsparciem” jest coraz trudniej. Na pytanie, czy konserwatystom i ich koalicjantom uda się przyjąć budżet na następny rok, dziś można odpowiedzieć jedynie ironicznie: „zdecydowanie być może”.
Może się udać, a może i nie. Obecnie bowiem jest tak, że w łonie samych konserwatystów nie ma zgody co do konfiguracji założeń budżetowych. Tak oto szef Sejmowego Komitetu Budżetu i Finansów Mikolas Majauskas, konserwatysta, proponuje 9-procentową ulgę w podatku VAT dla sektoru żywnościowego, kultury i sportu. Tymczasem ta propozycja wyraźnie przeczy założeniom rządowym, który takiej ulgi nie przewiduje. Majauskas więc swą poprawką do budżetu jawnie łamie przyjęte przez prezydium partii postanowienie zakazujące składania wniosków w Sejmie nieuzgodnionych z rządem. Szef Sejmowego Komitetu Budżetu i Finansów, figura jakby nie było ważna w szeregach konserwatystów, idzie więc na wojenkę z Šimonytė. Ponoć dlatego, bo ma w tym prywatny interes. Tak przynajmniej uważa Valentinavičius, politolog związany z tą partią. Sądzi on, że Majauskas jest pociągany za sznurki przez lobbystów i biznesmenów, którzy nie chcą płacić podatków. „Zajmuje się bardzo tanim lobbyzmem na rzecz przedsiębiorców”, kwituje wykładowca z Uniwersytetu Römera.
Ale potyczki Majauskasa z własnym rządem, to nie jedyny kłopot rządzących. Utarczki i niesnaski powoli stają się znakiem firmowym centro-liberalnego rządu. Nie cichną, dla przykładu, echa głośnego skandalu, jaki w łonie rządzących wywołał minister ochrony kraju Arvydas Anušauskas. Ten to minister, w obecności swej niemieckiej odpowiedniczki, orzekł publicznie na poligonie w Rukle, że Litwę w pełni satysfakcjonuje, aby Niemcy w razie zagrożenia pośpieszyli nam z pomocą... w ciągu 10 dni. Jest to wypowiedź co najmniej nonszalancka, by nie powiedzieć więcej. Nie dziwi więc, że wywołała ona burzę na Litwie. Nie trzeba przecież być specjalistą od wojskowości, by skumać, że po 10 dniach od potencjalnej inwazji nie za bardzo będzie komu z pomocą przychodzić. Tak podpowiada logika. Zważywszy potencjały wojenne Litwy i jej potencjalnych agresorów, nie wydaje się, że 10 dni wytrzymamy samodzielnie. Minister odpowiedzialny za nasze bepieczeństwo swym chlapnięciem naraził więc nas wszystkich na niebezpieczeństwo. Potencjalnie, można by rzec, zwolnił Niemców od przyjścia nam z pomocą. No, bo po co, skoro już będzie po balu.
W jego własnej partii po takiej wypowiedzi więc zawrzało. Jedni, jak szef Sejmowego Komitetu Obrony Laurinas Kaščiunas, znany ze swego nieokiełznanego charakteru, rzucił się do gardła koledze partyjnemu, wzywając go na przesłuchanie do Sejmu. Zarzut, jaki ministrowi Anušauskasowi sformułował, że ten, zamiast żądania od Niemiec stałego pobytu na terenie Litwy ich garnizonu, wypisał im alibi, jest jak najbardziej słuszny. Ale do obrony ministra od obrony stanął sam patriarcha konserwatystów Vytautas Landsbergis. Sędziwy polityk, który obchodził niedawno 90-lecie urodzin, próbował śmiesznie tłumaczyć, co miał na myśli Anušauskas mówiąc o 10 dniach. Ano miał na rozwadze (sufluje Landsbergis), że te 10 dni należy liczyć nie od momentu inwazji, tylko od momentu pierwszej wiadomości o jej możliwości. No i wszystko jasne. Chodzi o zagrożenie w postaci wiadomości o tym zagrożeniu, a nie o inwazję. Problem polega tylko na tym, co będzie, jak nas złoczyńcy nie zawiadomią o inwazji, a wywiadowi nie uda się na czas wyczaić zagrożenia. Co wtedy? Gdyby się tak stało, od czego więc liczyć te 10 dni, skoro w ogóle takiej wiadomości będzie? Na te pytania 90-latek nie odpowiedział.
Ale wróćmy do rządu Ingridy Šimonytė, który zyskał na Litwie przydomek „rządu praktykantów” z racji na to, że połowa jego ministrów to polityczni żółtodzioby w wieku 30+. Nie ma więc chyba niespodzianki, że w czasach arcytrudnych, wymagających doświadczenia, wiedzy i profesjonalizmu, pogubili się jak „jeżyk we mgle”.
Kłopotem dla Litwy jest jednak to, że nie widać na horyzoncie alternatywy dla „praktykantów”. Andrius Mazuronis, lider Partii Pracy, też nie wiele starszy od żółtodziobów z rządu, proponuje złożenie wniosku o votum nieufności wobec całego rządu, a nie wobec poszczególnych jego ministrów. Wniosek miałby być zatwierdzony w głosowaniu tajnym i pokazałby prawdziwe poparcie, jakim cieszą się w parlamencie rządzący. Złote słowa, jak i te, że od upadku rządu Šimonytė Litwa nie polegnie. Nie upadnie, a może nawet z ulgą odetchnie. To prawda. Tylko mam pytanie do posła Mazuronisa, czy ma on już nazwisko kandydata na premiera po Šimonytė. Oczywiście, chodzi mi o nazwisko polityka, który byłby w stanie utworzyć nowy rząd składający się, jak wskazuje arytmetyka, gdzieś z 4-5 partii. Oto jest zagwozdka. Niestety, sytuacja jest taka, że rząd Šimonytė trwa nie dlatego, że radzi sobie z kryzysem, że ma pomysły, jak skutecznie wspomóc obywateli w trudnym okresie, czy chociażby jak przetrwać zimę. Trwa dlatego, że opozycja jest rozdrobniona. I to na tyle, że niedługo – być może – przebijemy w tym komponencie nawet Włochy, słynące z parlamentaryzmu no, powiedzmy, bardzo wielopartyjnego. Tak multipartyjnego, że tam każdy przeciętny rząd trwa średnio nie dłużej niż dwa lata.
Na razie więc Šimonytė może sobie stroić miny do złej gry, gdy tłumaczy dla mediów, że spory budżetowe w łonie jej partii nie zagrażają ani dla budżetu, ani dla rządu. Wnioski szefa Sejmowego Komitetu Budżetu i Finansów nazywa „osobnym zdaniem poszczególnych posłów”, na które nie zamierza reagować. Może sobie na to pozwolić, bo sama czuje nadal poparcie ze strony parlamentu. „Kiedy poczuję, że rząd nie ma zaufania, wówczas nie powiem, że sami rządźcie. Powiem, że rząd – moim zdaniem – nie ma zaufania”, zawile objaśnia całe zamieszanie wokół budżetu premier. Dodaje też: „Że na razie tego jeszcze nie powiedziałam”.
Cóż premier „na razie tego jeszcze nie powiedziała”, to prawda. Ale to „na razie” sugeruje, że nie wyklucza, iż powie. Powie, kiedy już poczuje. Tymczasem przypomnijmy pani premier, że pod jej rządami Litwa nie na razie, tylko od samego początku kryzysu ma drugi najwyższy (po Estonii) wskaźnik inflacji w UE sięgający ponad 22 proc. Drożyzna w związku z tym szaleje. Obywatele przerażeni przeklinają los i landsbergistów, że ci akurat muszą zawsze rządzić w czasach kryzysu. A jak już rządzą, to najgorzej w Europie. Teraz i w 2008, gdy w kryzysie rządził Kubilius.
„Praktykanci” jak to praktykanci. Nie wiele od nich można spodziewać się...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.