Do stolicy naszego kraju przybył premier Polski Mateusz Morawiecki oraz wszyscy najważniejsi ministrowie rządu, poczynając od ministra obrony narodowej, szefów resortów gospodarczych i energetyki oraz kończąc na ministrach kultury oraz oświaty i nauki. Pole wspólnych narad było więc szerokie, zakres podejmowanych problemów obszerny.
Należy też zdawać sobie sprawę, że do wspólnego posiedzenia rządów różnych krajów dojść może tylko w sytuacji szczególnych relacji między tymi krajami, szczególnie wysokiego poziomu wzajemnego zaufania. Z Polską mamy od pewnego czasu na nowo relacje, które określamy jako strategiczne. Więc wspólna strategia w sytuacji wojny w regionie jest jak najbardziej potrzebna. Zwłaszcza, że problemy generowane przez konflikt zbrojny na Ukrainie są też natury często ekstraordynaryjnej. Od dekad niespotykana inflacja, koszty nośników energii sięgające Himalajów (dobrze, by rząd litewski trochę w tym temacie przejął doświadczenia od sąsiada, jak pomagać zwykłym ludziom z horendalnymi rachunkami na prąd czy ciepło), dywersyfikacja dostaw tych że nośników czy wspólna strategia wobec agresji Kremla na Ukrainę, są to tematy wymagające uzgodnień, korelacji, wymiany doświadczeń.
Ale, żeby skutecznie stawiać czoło tym często arcytrudnym wyzwaniom sąsiadujące kraje potrzebują wzajemnego zaufania na najwyższym możliwym poziomie. Takiego, jakie dyktują warunki czasu wojny. Zaufania, jakie potrafiły zbudować między sobą chociażby Stany Zjednoczone oraz Wielka Brytania. Już kilkakrotnie podawałem przykład sytuacji, gdy USA zostało zaatakowane 11 września przez międzynarodowych terrorystów, a w odpowiedzi prezydent George Bush zdecydował się na akcję militarną wobec Iraku (która – nawiasem mówiąc – po czasie okazała się niewypałem i błędem), to wówczas premier Wielkiej Brytanii Tony Blair bez wahania ogłosił, że jego kraj idzie ramię w ramię na wojnę ze swym sojusznikiem. Czy Wilno i Warszawa taki poziom wzajemnego zaufania dziś mają?
Myślę, że odpowiedzi na to pytanie warto szukać w przestrzeni, którą określamy jako najbardziej wrażliwą w relacjach dwustronnych. O stosunek państw do swych mniejszości narodowych w tym miejscu myślę. Stosunek ten jest bowiem barometrem, czułym punktem, który pokazuje, na ile sobie nawzajem ufamy, ale też wzajemnie się szanujemy. Szanujemy wspólną historię, jej spuściznę oraz depozytariuszy tej spuścizny, czyli Polaków na Wileńszczyźnie i Litwinów na polskiej Suwalszczyźnie. I, niestety, nie trudno zauważyć, jak to się mówi nieuzbrojonym okiem, że ten stosunek do „depozytariuszy” jest, delikatnie mówiąc, asymetryczny.
Warszawa stworzyła bardzo przyjazną bazę ustawową dla rozwoju litewskiej mniejszości narodowej, Wilno zaś nieustannie kluczy, kombinuje, coś tam obiecuje w temacie, by potem zapomnieć. Znowu obiecuje, by na nowo nie pamiętać w nadziei, że w końcu temat rozejdzie się po kościach. Udało się zrobić krok do przodu w temacie pisowni nazwisk, za to w temacie oświaty – dwa do tyłu. A mamy przecież czas wojenny, przypominam, więc nie czas na obiecanki, kluczenie, sztuczki erystyczne emitujące rozwiązywanie problemu.
Ministerstwo Oświaty, Nauki i Sportu Litwy jest wręcz arcymistrzem, gdy o sztuczki idzie. Symboliczne jest chyba, że niemalże w tym samym czasie, gdy trwały wspólne narady rządów, polska społeczność na Litwie była zmuszona do protestu pod ambasadą Czech w Wilnie (Czechy właśnie przewodniczą UE) w obronie swych praw oświatowych. Litewskie ministerstwo oświaty bowiem, korzystając z zawirowań obecnych trudnych czasów, postanowiło zoptymalizować szereg szkół polskich na Wileńszczyźnie. Dla nieświadomych chcę wyjaśnić, że w slangu resortu słowo „zoptymalizować” oznacza zdegradować szkołę, obniżyć jej status, rangę oraz prestiż, a tym samym atrakcyjność wobec litewskiej konkurencji.
I nie zgadzam się w tym miejscu z narracją mediów nad Wisłą, że chodzi tutaj wyłącznie o decyzyjność jednego „złego” mera z Trok, który mąci dobre relacje polsko-litewskie. Mer w Trokach, „szczygieł” tak naprawdę, gdy chodzi o jego rangę polityczną, nigdy by się nie odważył samodzielnie zdegradować polskie gimnazjum w Połukniu, gdyby nie był pewien murowanego poparcia ze strony resortu oświaty i litewskiego rządu w tym temacie. Była to decyzja w stu procentach polityczna i znacznie przekraczająca rangę prowincjonalnego polityka z zerowym praktycznie stażem. Jego zacietrzewienie prysłoby, jak zwiewny zapach francuskich perfum po uciekającej przed paparazzi celebrytce, na samą wieść, że sprawa wyszła na wokandę międzynarodową. Że rząd w Wilnie, w którego składzie jest też rodzima partia mera, jest gniewny z powodu zachowań „szczygła”, gdyż psuje on atmosferę przyjaźni z kolegami z Warszawy. Nie prysło jednak dlatego, bo czuł przemożne wsparcie wręcz zachęty ze strony resortu Jurgity Šiugždinienė, by nie ulegał Polakom. Stał więc „szczygieł” okoniem, a resort Šiugždinienė stał się Grekiem udając, że to mer rozrabia. Ponoć jednak po ostatniej wspólnej naradzie rządów minister poszła po rozum do głowy i obiecała swemu odpowiednikowi ministrowi Przemysławowi Czarnkowi, że z Połukniem wszystko wróci do status quo ante.
Obaczymy, czy wróci. Czy szkoła polska w Połukniu na nowo stanie się Gimnazjum im. Longina Komołowskiego, którego budynek (dzielony też z gimnazjum litewskim) w lwiej części został przywrócony do stanu standardów europejskich dzięki pieniądzom polskich podatników. Wiemy bowiem aż nadto, jak zwykło działać litewskie ministerstwo oświaty. Działa tak, że w skutek jego działalności obiekt, poddany tejże działalności, czuje się jak na wizycie u lekarza specjalisty, którego pyta, co się dzieje, bo co innego słyszy, a co innego widzi. Bo rzeczywistość słowna deklarowana przez ministerstwo, a rzeczywistość empiryczna ma taką zgodność, że chyba tylko psychiatra może ją wytłumaczyć. Nie sekret jest przecież też, że generalnie, gdy idzie o szkoły mniejszości narodowych, to w gmachu przy ulicy Volano od dawna już „w bogrowych tonach rascwieła paranoja”, że zaśpiewam za kultowym Bi-2. Jedno się mówi, drugie myśli, a trzecie robi. To, że resort deklaruje, iż powróci wszystko do sytuacji status quo ante wcale nie musi znaczyć, że do Połuknia do polskiej placówki powróci status gimnazjum. Ministerstwo bowiem (całe „w bogrowych tonach”) proponuje, by owszem czy to w Połukniu, czy np. analogicznie w Jałówce wypychani stamtąd uczniowie starszych klas, mimo że chcą nadal uczyć się w swej szkole, tam i zostali. Tyle że nie jako uczniowie tej placówki, tylko zupełnie innej, do której zostaną przypisani. W przypadku więc Połuknia byliby tam uczniami Gimnazjum im. Henryka Sienkiewicza z Landwarowa. Nauczyciele z kolei, którzy by ich w Połukniu nauczali, też by się musieli przemeldować do Landwarowa. Takie karkołomne schematy zostały wymyślone w litewskim resorcie oświaty, by osiągnąć rzekomy kompromis. Chodzi zaś w rzeczywistości o to, by doraźnie wyciszyć nastroje zbulwersowanych rodziców, zestresowanych uczniów i nauczycieli. Ta doraźność oznacza, że owszem uczniowie starszych klas, których chciano na finiszu edukacji wypchać z ich szkoły do innej, tam zostaną, ale status zdegradowanego gimnazjum już się nie zmieni. Gdy wszystko się uspokoi, placówka w Połukniu strukturalnie już na zawsze zostanie szkołą podstawową.
Majstersztyk wręcz, gdy idzie o wprowadzanie w błąd swych strategicznych sojuszników. Mistrz Krasicki takie sztuczki trafnie opisał w swym wierszyku o szczygle i słowiku, którzy stanęli w zawody, kto lepiej śpiewa. Arbitrem sporu został zaś czyżyk. Posłuchajmy morału wierszyka:
O prym, kto lepiej śpiewa, szedł szczygieł z słowikiem;
Stanęli więc obydwa przed sędzią czyżykiem.
Wygrał szczygieł: zadziwił wszystkich dekret taki.
Zleciały się natychmiast do słowika ptaki:
„Żałujem cię, żeś przegrał, czyżyk sędzia zbłądził”.
„A ja tego — rzekł słowik — który mnie osądził”.
W Trokach też ma wygrać „szczygieł”, bo arbitrem jest „czyżyk”. Czy na takiej hucpie wygra jednak Litwa i jej interes?...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Zgadzam się że takie górnolotne określenia niezbyt pasują do zgrzytającej rzeczywistości.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.