Z Twittera korzystają miliony użytkowników na całym świecie. Wśród nich osoby bardzo wpływowe – politycy, głowy państw, rządów, biznesmeni, aktorzy, celebryci. Jest to więc platforma wpływowa, kształtująca w dużym stopniu światową opinię publiczną, globalne trendy kulturowe, polityczne mody oraz słuszne poglądy na powyższe zagadnienia zgodnie z lewicowym kodem kulturowym. Słowem, wszelką szeroko pojętą prawomyślność opartą na lewomyślności decydentów. Nie trzeba chyba dodawać, że wszelkie poglądy nieprawomyślne, jako konserwatywne, chrześcijańskie, tradycyjne były skrzętnie kontrolowane na platformie, a w razie potrzeby kasowane. No, może brzydko to brzmi, więc powiem, że była stosowana wobec takich poglądów „cancel culture”, czyli kultura wykluczenia. A taka „kultura” w świecie lewicowych urojeń jest stosowana z wielu powodów, bo np. wypowiedź uznano za mowę nienawiści, za dyskryminacyjną, za niedostatecznie empatyczną wobec różnorakiej różnorodności.
Na Twitterze pilnowano tego bardzo skrupulatnie. Czujnie banowano wszelką nieprawomyślność. Przy tym nie cofano się przed żadnym nazwiskiem, żadnym autorytetem. Nawet jeżeli było to nazwisko urzędującego prezydenta Stanów Zjednoczonych. O Trumpie, rzecz jasna, mowa, nie o Bidenie. Ten został zablokowany na Twitterze dożywotnio po tym, gdy w styczniu 2021 roku tweetnął, że ostatnie wybory w Stanach Zjednoczonych zostały sfałszowane. Twitter uznał to za naruszenie jego polityki i wyznawanych wartości i radośnie zastosował wobec Trumpa „cancel culture”, choć, jako żywo, wątpliwości co do uczciwości i przejrzystości amerykańskich wyborów miało pół świata. Konserwatywny prezydent został uciszony na zawsze, a wielu oszołomionych Amerykanów zaczęło zadawać na poważnie pytanie o granice wolności słowa w kraju, pretendującym do roli etalonu demokracji na świecie.
Teraz to ma się zmienić, bo nowy właściciel Twittera (Musk nabył go za bagatela 44 mld dolarów) deklaruje uwolnienie platformy od kagańca cenzury. „Twitter ma niezwykły potencjał. Ja go uwolnię”, zapowiada Musk i zaraz dodaje, że „ma nadzieję, iż na Twitterze zostaną nawet najbardziej zagorzali jego krytycy, bo to właśnie jest wolność słowa”.
Problem jest jednak taki, że współczesna lewica inaczej definiuje wolność słowa. Dla niej pojęcie wolności słowa, debaty publicznej owszem istnieje, ale tylko w granicach wytyczonych przez nią samą. Te granice są warunkowane wyznawaną przez współczesną lewicę ideologią, poprawnością polityczną, wzorcami kulturowymi oraz na nowo zdefiniowanymi przez nią prawami człowieka. Jak ktoś ma poglądy tradycyjne, konserwatywne, domaga się szacunku dla wartości ukształtowanych przez cywilizację chrześcijańską jest niemal z mety uznawany przez lewicę za „prawicowego ekstremistę”, wroga postępu i eliminowany z dyskursu.
Nic więc dziwnego, że przejęcie Twittera przez miliardera, koniecznie z dopiskiem „kontrowersyjnego” (pewnie dlatego, że elektryczne baterie w Tesli ciężko się wymieniają), który nie czapkuje zamordyzmowi poprawności politycznej, wywołało u przedstawicieli lewicy histerię. „Czarny dzień dla Internetu”, tak zakup platformy przez Muska nazwał polski działacz lewicowy Bart Staszewski. Dlaczego skandaliście i działaczowi LGBT tak się wydało? Bo na Twitterze nie będzie już jak dotychczas polityki, która ograniczała mowę nienawiści, eliminowała toksyczne komunikaty i generalnie nie dopuszczała do obniżania poziomu debaty publicznej, wylicza strapiony Staszewski swe strachy. Teraz, gdy Musk ogłosił, że „wolność słowa jest podstawą funkcjonowania demokracji, a Twitter będzie cyfrowym placem, gdzie sprawy istotne dla ludzkości będą dyskutowane”, dla polskiego lewicowca zawalił się świat. Będzie można dyskutować na każdy temat i nawet bezkarnie cytować, nie przebierając, Pismo Święte. Zgroza.
Bart Staszewski obawia się wolności słowa, bo nie będzie mógł już tak swobodnie dopuszczać się prowokacji jak np. z rozmieszczeniem tablic ulicznych z napisem „Strefa wolna od LGBT” po różnych miejscowościach w Polsce i nie być przy tym wyśmianym w sieciach społecznościowych nie kontrolowanych przez lewicowy mainstream. „Jakość debaty publicznej” w jego oczach niewątpliwie spadnie, gdy się dowie prawdę o swych infantylnych kłamstewkach. Ale przejęciem Twittera przez Muska jest zaniepokojony nie tylko wspomniany Bart. Takim obrotem sprawy jest zmartwiona też administracja obecnego prezydenta Stanów Zjednoczonych Joe’a Bidena, który dotychczas jako reprezentant amerykańskiej lewicy żył w pełnej komitywie z prywatnymi cyfrowymi gigantami, zwanymi jeszcze „Big Tech” (a więc m.in. Twitterem, Facebookiem, Google, YouTube, Instagram). Wspólnie kontrolowali, aby kulturowa lewica miała monopol na prawdę i nim zarządzała.
Gdy Twitter teraz się wyłamuje, administracja, której jednym z głównych priorytetów jest narzucenie Ameryce i światu genderowej rewolucji, jest zaniepokojona. Planuje kontrposunięcie w postaci utworzenia coś w rodzaju orwelowskiego „Ministerstwa prawdy”, czyli „Rady Zarządzającej ds. Dezinformacji”. Oczywiście, z dezinformacją należy walczyć szczególnie dzisiaj w obliczu wojny na Ukrainie, ale amerykańskie media konserwatywne alarmują, że nowy urząd rządowy będzie decydował w sposób bardzo rozległy i arbitralny o działalności mediów społecznościowych. Nowa Rada miałaby bowiem definiować, co można w nich dyskutować, a czego nie można. Uważa się, że nie jest rzeczą przypadku, iż Rada powstaje własnie teraz, gdy Musk przejmuje Twittera. Amerykański lewicowy establishment uznał to za zagrożenie.
Mamy więc do czynienia z momentem krytycznym, jeżeli chodzi o dalsze fundamentalne prawa demokracji, czyli prawo do wolności słowa i debaty publicznej. Lewica chce ten segment demokracji sprychwatyzować, że użyję słowa modnego na początku lat 90., a używanego na wschodzie Europy w kontekście nielegalnego zawładnięcia dobrem publicznym przez skorumpowanych oligarchów. Używa do tego pieniędzy dużego kapitału. Histerycznie przy tym lamentuje, gdy ta operacja jej nie całkiem udaje się. W tym przypadku na zawadzie stanął „kontrowersyjny” miliarder, zwolennik absolutnej wolności słowa, który bezczelnie przejął Twittera i teraz grozi, że wyeliminuje cenzurę. Cenzurę de facto lewicową. A to przecież – jak każdy mądry skuma – jest otwarciem się na głoszenie „dowolnie skrajnych poglądów”. Chodzi oczywiście o skrajne poglądy prawicowe. Bo dowolne skrajne poglądy lewicowe nie są żadnym zagrożeniem. Są mile widziane wręcz i upowszechniane w sieciach Big Tech od samego początku ich istnienia.
A tu takie nieszczęście. Pojawił się nadziany kasą właściciel Tesli i kosmicznego projektu Space X, który nie dość, że penetruje kosmos, to jeszcze chce wolności na Ziemi.
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Coraz więcej wskazuje na to, że Musk nie jest żadnym zbawcą ludzkości, żadnym miłośnikiem pokoju wolności i demokracji, tylko zwykłym rekinem brudnego biznesu, potęgującym zyski swojego imperium.
Pewnie coś podobnego dzieje się z Twitterem, wywęszył możliwość wielkiego zysku, a przy okazji zdobył medium wpływające na wielkie rzesze ludzi. To giga-biznes, a nie żadna filantropia.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.