Przy tym zwycięstwo Fideszu było tak przytłaczające, że „lewica w kraju, międzynarodowa lewica, brukselscy demokraci oraz imperium Sorosa”, jak zbiorowo swych konkurentów politycznych określił Orban, wpadły w stan głębokiej depresji. Liczyli opozycjoniści – dopingowani przez swych mocodawców z Europy – na spektakularny sukces, a tymczasem zaliczyli spektakularną klęskę. Po podliczeniu 99 proc. głosów wyszło, że Fidesz zdobył 135 mandatów w 199-osobowym parlamencie (a więc większość konstytucyjną), a zjednoczona opozycja zaś zaledwie – 56 mandatów. Stosunek procentowy to 53 proc. do 35 proc. Niespełniony w swych marzeniach kandydat na premiera z ramienia opozycji Peter Marki-Zay, który nawiasem mówiąc dostał osobiste lanie w okręgu jednomandatowym od konkurenta z Fideszu, nie miał nic innego do powiedzenia jak to, że „nie kwestionuje wygranej Fideszu”. Zresztą, jak by mógł kwestionować? To tak jakby podważał stwierdzenie, że Księżyc jest większy od patelni. Więc nie podważa go, choć przyznaje, że jako zjednoczona opozycja „nie przewidywali takiego wyniku”.
Węgierskie media ujęły zagadnienie w sposób bardziej dosadny, mówiąc o „niespodziewanym większym niż w 2018 roku policzku dla opozycji”. Sam zaś Orban z nutką triumfalizmu pochwalił się, że cytuję: „Odnieśliśmy zwycięstwo tak duże, że widać je z Księżyca”. Potem jeszcze dodał uszczypliwie: „A na pewno widać z Brukseli”. Ta przymówka w stosunku do stolicy europejskich biurokratów była nieprzypadkowa. Komisja Europejska bowiem dwoiła się i troiła, by tylko pomóc w wyborach węgierskiej totalnej opozycji i tym samym przyczynić się do klęski Orbana, który neguje wyznawane przez nią samą „europejskie wartości”. By te „wartości” na Węgrzech obronić, wszczęła nawet postępowanie w sprawie dyskryminacji społeczności LGBT w kraju nad Dunajem po tym, gdy rząd węgierski przyjął Ustawę o ochronie dzieci, o czym napiszemy poniżej.
Zamiast klęski Orbana wyszła jednak klęska zjednoczonej opozycji. Klęska druzgocąca, pełnowymiarowa, straszliwa. Na powyborczej mapie Węgier widnieje w zasadzie tylko jeden kolor. Kolor zwycięskiego Fideszu, zjednoczona opozycja zachowała jedynie malutką plamkę w postaci konturów stolicy i to nie pełnych. Tzw. salonowi eksperci, tudzież mainstreamowe media, którzy niemal do końca upierali się przy zwycięstwie „demokratycznej opozycji” (jedynie na finiszu kampanii upierali się coraz mniej), wpadli w mającą dużą rozciągłość w przestrzeni frustrację. Byli przekonani, że takie wspaniałe racje w postaci liberalnych wartości, współczesnych trendów kulturowych i wszelkiej kolorowej różnorodności muszą zwyciężyć zaściankowość, obskurantyzm i różne inne narodowe przesądy.
Bo musimy pamiętać, że pierwotną osią sporu kampanii wyborczej na Węgrzech pomiędzy Fidesz a zjednoczoną opozycją wcale nie była wojna na Ukrainie. Temat ten zaistniał w kampanii w sposób niespodziewany, jak niespodziewana była sama wojna na Ukrainie, od której zresztą Fidesz dystansował się. Jego hasło „Wybory zadecydują o wojnie lub pokoju” okazało się przekonujące dla przytłaczającej większości Madziarów, choć dla nas, Polaków, jest przejawem braku empatii dla walczących Ukraińców, jak też poważnym geopolitycznym zgrzytem.
Pierwotną zaś linią podziału były sprawy suwerennościowe oraz te dotyczące wspomnianej już Ustawy o ochronie dzieci przed deprawacją niektórymi „europejskimi wartościami” z repertuaru lobby LGBT. Aby rozstrzygnąć sprawę: kto ma rację – rząd czy Bruksela w kwestii nauczania młodzieży szkolnej tych pewnych „wartości” – węgierski parlament zarządził referendum, które odbyło się razem z wyborami. Pomysł na referendum wywołał prawdziwą furię u przedstawicieli, reprezentujących neutralną płciowo Europę. Pienili się jak gąbka w czasie kąpieli, zwłaszcza, że Orban nawet nie krył swych intencji, gdy mówił o sednie przedsięwzięcia. „W tym referendum zatrzymamy na naszej granicy szaleństwo, które pleni się na Zachodzie. Ochronimy nasze rodziny i dzieci. Ojciec jest mężczyzną, a matka jest kobietą, a nasze dzieci powinne być zostawione w spokoju”, powiedział krótko i na temat.
Ideolodzy spod tęczowych barw doskonale orientują się, co myślą zwykli ludzie na temat ich szaleństw, dlatego za wszelką cenę nie chcą dopuścić ich do głosu. Mimo histerii nie udało się im jednak zablokować demokracji na Węgrzech, gdzie obywatele i obywatelki mogli w referendum ustosunkować się do pomysłów ich „równościowej edukacji”. Pytania referendalne nie były owijane w bawełnę. Brzmiały oryginalnie tak, jak swą edukację rozumieją seksedukatorzy. Węgrzy więc byli pytani: „Czy popierasz nauczanie o orientacji seksualnej nieletnich w publicznych placówka edukacyjnych bez zgody rodziców?”; „Czy popierasz promocję terapii zmiany płci dla nieletnich?”; „Czy popierasz nieograniczone pokazywanie nieletnim treści medialnych o charakterze seksualnym, które mogą mieć wpływ na ich rozwój?”; „Czy popierasz pokazywanie nieletnim treści medialnych dotyczących zmiany płci?”. Lobby miało dobre przeczucie i słusznie wpadało w furię. Na każde bowiem z zadanych pytań z ich agendy Węgrzy odpowiedzieli stosunkiem głosów 96 proc. do 4 proc. z grubsza. Na niekorzyść, rzecz jasna, lobby. W referendum wzięło udział 45 proc. upoważnionych, więc zabrakło tylko 5 proc., by jego wyniki były oficjalnie uznane.
Tendencja jednak i bez tego jest jasna jak zorza polarna. „Cały świat widział dziś wieczorem w Budapeszcie, że zwyciężyła polityka chrześcijańskiej demokracji (...)”, całość podsumował Orban. A potem dał jeszcze prztyczka w nos Brukseli słowami: „Mówimy Europie, że to nie przeszłość, tylko przyszłość”. Oczywiście lobby głosu węgierskiego ludu nigdy nie uzna, bo demokracja ich nie interesuje, gdy idzie o ich agendę i priorytety. Nas jednak i demokracja, i wyniki węgierskiego referendum interesują jak najbardziej, zważywszy, że podobną agendę i podobne priorytety na Litwie próbuje forsować nasz „konserwatywny” rząd. Też nie chce słyszeć o referendum, ale – mniemam – że większość społeczeństwa przymusi go do demokracji i Litwini, podobnie jak Węgrzy, wypowiedzą się w referendum na temat jednopłciowych pomysłów legislacyjnych rządu.
„Zwycięski pociąg z Budapesztu”, jak wiktorię premiera Orbana w Polsce określiły prawicowe media, oznacza też, że duet Warszawa-Budapeszt w Unii Europejskiej będzie trwał. Państwa, które obrały inną drogę niż ta, którą nakazują instrukcje z Brukseli, nadal będą wzjemnie się wspierać mimo doraźnych różnic w kwestii wojny na Ukrainie. Będzie trwał również mimo ogromnych starań polskiej totalnej opozycji, która nawet wysłała samego Donalda Tuska do Budapesztu, by ingerował w wybory i przyniósł sukces tamtejszej totalnej opozycji. Zamiast sukcesu przyniósł pecha niczym czarny kot, który niespodziewanie zabiegł komuś drogę.
Wojaż szefa polskiej Platformy Obywatelskiej (PO) oraz Europejskiej Partii Ludowej do węgierskiej stolicy w celach obalenia Orbana redaktor Rafał Ziemkiewicz skomentował rubasznie. Jak się nie wysilał, a i tak wyszedł mu „Po’jobbik”...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.