Mechanizm warunkowości został przyjęty na właściwej podstawie prawnej, zachowuje spójność z procedurą ustanowioną w art. 7 TUE i nie przekracza granic kompetencji przyznanych Unii, orzekli sędziowie z Luksemburga i tym samym po raz kolejny przywłaszczyli sobie prawa, których ani Polska, ani Węgry, ani żaden inny kraj Unii im nie przekazał. Sędziowie TSUE sami sobie takie prawo przypisali, co potrafią zresztą znakomicie. Od lat robią to twórczo i bezceremonialnie.
Tym razem, owszem, orzekli, że rozporządzenie o warunkowości musi być stosowane tylko w ściśle określonej procedurze i ma dotyczyć „w sposób dostatecznie bezpośredni” zarządzania finansami UE w celu ochrony jej interesów prawnych, ale znając smykałkę brukselskich biurokratów do falandyzacji prawa (Falandysz był polskim prawnikiem słynnym z naginania prawa), można mieć przypuszczenie, że bat finansowy na niepokornych w Brukseli został uwity. Zwłaszcza, że w uzasadnieniu mówi się jeszcze, że procedura z art. 7 TUE dotyczy istnienia poważnego i stałego naruszenia którejś z wartości Unii, a nie tylko państwa prawnego.
Jakimi „wartościami” szczyci się dzisiaj Unia? Proszę zapytać kogokolwiek na brukselskich korytarzach. Odpowie z pamięci jak tabliczkę mnożenia: prawa osób LGBT+, prawa osób uchodźczych, prawa „zwierząt pozaludzkich” (vide Sylwia Spurek), prawa kobiet do zdrowia reprodukcyjnego, czyli – mówiąc językiem ludzkim – do zabijania dzieci nienarodzonych. Dlatego Marcin Romanowski, polski wiceminister sprawiedliwości, komentując wyrok TSUE powiedział, że sąd w Luksemburgu „nie mając traktatowych argumentów sięgnął po pojemną, ogólną i ogólnikową zasadę praworządności”. Sięgnął, by walić nią jak maczugą w każdego, kto ma brukselskie „wartości” w poważaniu, bo kieruje się wartościami z księgi Dekalogu, źródła uniwersalnej i rzetelnej wiedzy o człowieku, dajmy od siebie.
Zresztą całą operację pod kryptonimem zagłodzić Polskę i Węgry prawem kaduka niechcący zdradził w wywiadzie dla „Gazety” profesor Robert Grzeszczak, prawnik obsługujący polską totalną opozycję. W przypływie szczerości pewnie nawet nie zauważył, że zakablował polskiej opinii publicznej prawdziwą wersję finansowego gnębienia „tego kraju” (jak Polskę nazywa środowisko profesora). Żeby być dokładnym, zacytuję słowo po słowie warszawskiego prawnika: „KE nie chce już teraz akceptować Krajowego Planu Odbudowy, by nie finansować zbliżającej się nieuchronnie kampanii wyborczej obozu rządzącego w Polsce”. Ajajaj, czy można być takim kapusiem. Tak jawnie sypnąć przewodniczącą KE Ursulę von der Leyen wobec całej Polski, która jak długa i szeroka myślała, że chodzi w tym sporze o pryncypia, o jakieś wysokie materie i inne jeszcze wzniosłe unijne wartości. A tu Grzeszczak prosto z mostu: Ursula von der Leyen nie płaci, bo „czeka na wybory 2023 roku”. Czyli innymi słowy „piniendzy nie ma i nie będzie” (że zacytuję klasyka z czasów rządów PO-PSL), bo w Polsce jest władza niezgodna z wartościami UE.
Ale Grzeszczak jak już raz zaczął sypać, to nie zatrzymał się w pół drogi. Sypał dalej, że orzeczenie TSUE w „przyszłości może rodzić kolejne procedury, bardziej szczegółowe i dotyczące innych wartości niż tylko praworządność (...) np. takich wartości jak niedyskryminacja czy wolność mediów”. Czyli uwity unijny bat jest bardzo uniwersalny. Nawet w jakimś sensie czarodziejski. Gdy uderzenie praworządnością nie poskutkuje, smagnie się „innymi wartościami”. Tabliczka mnożenia zawsze jest w pogotowiu zwłaszcza, że pojęcie „niedyskryminacji” jest tak pojemne jak cholewa od buta pana Longina Podbipięty.
Kreatywnym twórcą unijnych wartości, coraz to nowych, coraz to bardziej odlotowych jest dziś bez dwóch zdań Parlament Europejski. Ma na swym pokładzie prawdziwe gwiazdy, gdy chodzi o promowanie wyobrażeń o treści nierzeczywistej. Wystarczy wymienić takie nazwiska jak Sylwia Spurek, Robert Biedroń, Róża Thun, Katarina Barley, Juan Fernando Lopez „jak pomóc, by zaszkodzić Polsce” Aquilar, Guy „60 tysięcy faszystów” Verhofstadt i kopę innych, trochę mniej znanych. Aha, i jeszcze Pons. Esteban Gonzales Pons, który akurat w te dni miał przyjechać do Polski jako rewizor i przy okazji „pomóc polskiemu społeczeństwu zmienić władzę”, ale nie przyjechał. Wszyscy gubią się w domysłach, dlaczego nie przybył? Pons tłumaczy się, że jest bardzo zajęty, więc – w domyśle – na razie ręce mu nie dochodzą, by jeszcze nad Wisłą zmieniać władzę. Uff, jaka ulga.
Ale inni za to są w formie. Niemiecka marksistka Katarina Barley odkryła ostatnio naprawdę szeroki wachlarz swych umiejętności, by tylko plunąć jadem w stronę znienawidzonych konserwatywnych rządów Polski i Węgier. Dla francuskiego radia France 24 rzekła, że Polacy i Węgrzy z opcji rządzącej „stają się coraz bardziej agresywni i posługują się nazistowską narracją”. Bingo, wypowiedź w sam punkt, w sedno sprawy, w same jabłuszko. Pozwala wymiernie skalkulować wielkość szajby, jaka odbiła wiceprzewodniczącej PE rozum.
Ale Barley, choć gwiazda na firmamencie PE, jaka świeci i promieniuje bezbrzeżną durnotą, to nie jest jedyną. Są też inne jak chociażby Sylwia Spurek, osoba ludzka, która zabłysła jeszcze, gdy pełniła w Polsce funkcję zastępcy rzecznika praw obywatelskich. Wtedy tylko zabłysła, ale prawdziwy swój potencjał rozwinęła dopiero w PE, gdzie, jak widać, znalazła odpowiednie środowisko dla swego stanu odurzenia wywołanego pewnie praktykowanym weganizmem. Zacytujmy tylko jej ostatnie pouczenie dla innego europosła, by ten nie używał słowa „wieprz” w stosunku do swego politycznego adwersarza.
„Panie Ministrze, mogę zrozumieć Pana emocje, ale proszę zostawić zwierzęta w spokoju. Język polski jest bardzo bogaty i nie musi Pan używać zwrotów, które pogłębiają stereotypowe myślenie o zwierzętach i ich przedmiotowe traktowanie”, napisała. Potem jeszcze uzupełniła swe pouczenie w słowach następujących: „Proszę się nad tym zastanowić. Czy naprawdę walka o szacunek dla zwierząt pozaludzkich zasługuje na drwiny? Czy naprawdę nie rozumie Pan, że taki język wzmacnia przedmiotowe myślenie o zwierzętach, wzmacnia kulturę wykorzystywania, eksploatacji, zabijania zwierząt?”.
No, rzeczywiście, wyzywanie przeciwnika politycznego od wieprza, obraża... wieprza, bo wzbudza „przedmiotowe o zwierzaku myślenie”. Fantastyczny wręcz dowód stanu ducha reprezentantki europejskiej lewicy. I co najgorsze, nie sądzę, że weganka tak właśnie nie myśli.
Kolejna gwiazda z firmamentu PE Robert Biedroń nie tylko, że błyszczy, ale jeszcze swój błysk dokumentuje w dokumentach Parlamentu Europejskiego, który traktuje jak swój prywatny genderowy folwark. Udowodnił to na ostatnim posiedzeniu komisji FEMM (Komisja Praw Kobiet i Równouprawnienia), której Biedroń jest przewodniczącym. Wykorzystując swe stanowisko na ekspertów FEMM powołał wyłącznie organizacje proaborcyjne względnie te z lobby LGBT, by potem z pomocą ich „eksperckiej” wiedzy wydać dokument twierdzący, że w Europie „demokrację tłumią i walczą z prawami człowieka... obrońcy życia”.
Gdy go zapytano, dlaczego ekspertów ma tylko z jednych sań, odpowiedział zawadiacko: „Bo takie jest stanowisko PE”.
Parlament „z takim stanowiskiem” uchodzi niemniej w oczach europejskiego establishmentu za nosiciela prestiżu i szacunku oraz – rzecz oczywista – najwyższych wartości zgodnych ze standardami WHO (kto śledzi temat edukacji seksualnej w szkołach, wie o co chodzi).
Ten to Parlament grozi dziś Komisji Europejskiej, że ją zagłodzi (nie potwierdzając jej sprawozdania finansowego), o ile ta wcześniej nie zagłodzi Polski i Węgier. Praworządność najwyższych standardów zaiste. Metodą na głoda...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Według tego kryterium ona sama jest zapewne "zwierzęciem ludzkim", ale nie przypuszczam by inni normalni ludzie pochwalali takie nazewnictwo w odniesieniu do homo sapiens.
Tylko czy w przypadku takich jak ta lewicowa uni-posłanka wypada mówić o "człowieku rozumnym" skoro ona sama pewnie uważa się za "zwierzęcie ludzkie"? ...
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.