W mitologii król Midas, gdy tylko czegoś dotykał, to zamieniał to w złoto. Gdy litewscy konserwatyści tylko czegoś dotkną, a w szczególności materii porządkującej publiczne używanie języka państwowego, to też sprawę zawsze zamienią... no nie w złoto, niestety, tylko raczej w inkaust (bo tyle warta w zasadzie jest ich pisanina prawa w tym zagadnieniu).
Tak było zawsze, tak jest też i w przypadku wspomnianego projektu o konstytucyjnym statusie języka litewskiego. Konserwatyści wręcz lubują się w takich projektach, które kochają załatwiać w sposób arbitralny (poseł od partii „Laisvė” – to tylko paprotka u kwiatka), choć kwestia używania języka państwowego w życiu publicznym dotyczy całości wielonarodowego społeczeństwa litewskiego – w tym też i mniejszości narodowych. Posłom Tevynės Sąjungos jednak nawet „į galvą nešovė”, by swój projekt z nimi skonsultować, spróbować przedyskutować jego założenia w zakresie przenikania się języków państwowego i mniejszości narodowych w sferze publicznej. Nie, landsbergiści w tym aspekcie są niezwykle przewidywalni, bo od lat zachowują się tak samo, czyli arogancko w stosunku do swych współobywateli nielitewskiej narodowości.
I tym razem więc zgłosili w Sejmasie gotowiec, by – korzystając z posiadanej większości – go tam później przyklepać. Zdanie przedstawicieli mniejszości narodowych w tej materii ich interesuje co zeszłoroczny śnieg, którego wprawdzie było w obfitości, tyle że jest on już przecież w czasie przeszłym dokonanym.
A projekt tymczasem może naprawdę niepokoić. Zawiera w sobie bowiem wiele tykających bomb, które mogą wysadzić język ojczysty mniejszości z resztek zostawionych mu jeszcze nisz w życiu publicznym. Na przykład ze szkół mniejszości narodowych. W projekcie jaskółczej partii mówi się bowiem, że „w samorządowych i państwowych placówkach oświatowych naucza się oraz oceny w nauczaniu dokonuje się w języku litewskim”. Posłowie AWPL-ZChR zwracają uwagę, że na podstawie takiego zapisu to i języka polskiego w polskich szkołach trzeba będzie nauczać po litewsku.
Spoko. Nie panikujcie, reaguje na taką uwagę jedna z autorek projektu konserwatywna posłanka Dalia Asanavičiūtė. I wyjaśnia dalej powody swego spokoju tym, że Litwa przecież podpisała Konwencję Ramową RE o Ochronie Mniejszości Narodowych, a tam zobowiązała się do tego, by przedstawicielom mniejszości narodowych zagwarantować prawo do kultywowania ich kultury i języka. A na dodatek to mamy być spokojni, bo w jej projekcie chodzi jedynie o to, by tylko „programy ogólne i atestacja odbywały się w języku litewskim”.
No tak, po takim wyjaśnieniu rzeczywiście jestem bardzo „spokojny”. Jak stu Indian co najmniej. Zwłaszcza „spokój” mnie ogarnia, gdy przypomnę sobie analogiczne uspokojenia konserwatystów sprzed lat, gdy w Sejmasie anulowali oni Ustawę o Mniejszościach Narodowych. Wtedy też przewodnicząca Sejmu, konserwatystka Irena Degutienė, mówiła: „spoko”. A potem bałamuciła podobnie jak dzisiaj Asanavičiūtė, że przecież Litwa ma ratyfikowaną Konwecję Ramową, która mniejszościom wszystko gwarantuje, po co więc jeszcze im potrzebna osobna ustawa. No tak, po co?
A po to, że choć Konwencja rzeczywiście reguluje szerokie spektrum praw przysługująch mniejszościom narodowym, to jednak czyni to w sposób ogólnikowy, przewidujący, że szczegóły mają być doprecyzowane w odpowiednim prawie krajowym każdego państwa sygnatariusza. Dlatego też w Konwencji znalazły się takie obwarowania (w przypadku nakazu używania języka mniejszości w życiu publicznym) jak „o ile istnieje taka potrzeba” czy „o ile istnieje taka możliwość”. To właśnie prawo krajowe miało w każdym państwie osobno, realizując Konwencję w dobrej wierze (art. 2), uściślić te potrzeby i możliwości. Degutienė więc z premedytacją mijała się z prawdą mówiąc, że Litwie nie jest potrzebna Ustawa o Mniejszościach Narodowych.
Pomijając powyższe, muszę przyznać, że szczególnie czuję się „spokojny”, gdy w projekcie Ustawy o Konstytucyjnym statusie języka litewskiego czytam, iż „na różnych publicznych imprezach ma być zagwarantowane tłumaczenie na język litewski”. Wyobraźmy sobie na przykład taką sytuację, że mieszkańcom Bujwidz albo – dajmy na to – Podborza przyszła chęć spotkania publicznego, na którym chcieliby omówić ważną dla swej lokalnej wspólnoty sprawę. Albo dajmy spokój sprawom i wyobraźmy, że owi mieszkańcy spotkali się w miejscu publicznym, by z jakiejś tam okazji setnie sobie razem się zabawić. I co? Zgodnie z literą nowego dzieła konserwatystów musieliby zagwarantować, by organizatorzy zabawy (ewentualnie spotkania w ważnej sprawie) musieliby gwarantować tłumaczenie ich publicznego spotkania na język państwowy. Inaczej ucierpi przecież Ustawa o Konstytucyjnym statusie języka litewskiego. Ucierpi również w tym przypadku, jeżeli nie będzie na publicznym spotkaniu (zabawie) ani jednej osoby, która takiego tłumaczenia potrzebowałaby. No, chyba że wrony, które nadleciały z sąsiedniej gminy, by się pożywić darmowymi odpadami z imprezy, a nie rozumieją po tutejszemu. Ale jeżeli poważnie, to chciałbym zapytać posłankę Asanavičiūtė, po kokardę jest obligatoryjne tłumaczenie każdego publicznego spotkania nawet w sytuacjach, gdy tego nikomu nie potrzeba?
Język litewski ma być używany w życiu publicznym powszechnie, ale z używaniem głowy i zdrowego rozsądku, uwględniając np. specyfikę niektórych gmin i miejscowości naszego państwa. Konserwatyści takiej specyfiki nie chcą oglądać, bo przeszkadza im w tym ich własna fiksacja w kwestii językowej, na którą chorują od zawsze, mimo zmiany pokoleń w tej partii.
Strzeżcie się Greków, gdy przynoszą dary, mówili narody podbite swego czasu przez wojowniczych Hellenów. Strzeżcie się konserwatystów, gdy próbują majstrować przy prawie do publicznego używania języków na Litwie. Jedni i drudzy deklarując pokój i współpracę, chowają sztylet za pazuchą. Knują podstęp i zdradę. Konserwatyści chcą (można domniemywać) dzięki Ustawie o Konstytucyjnym statusie języka litewskiego wprowadzić do polskich szkół konia trojańskiego, by je ostatecznie zlituanizować. Przy poprzedniej próbie (wskutek dużego oporu polskiej społeczności) udało im się jedynie poprzez nową Ustawę o oświacie narzucić dwa przedmioty – geografię i historię – by były one nauczane po litewsku. Teraz przy kolejnych rządach tej partii można się spodziewać dogrywki z rozrywki, którą kiedyś nie dokończyli.
Bo zapis o tym, że „w samorządowych i państwowych placówkach oświatowych naucza się oraz oceny w nauczaniu dokonuje się w języku litewskim”, chyba osoba o wyjątkowym deficycie inteligencji może zrozumieć inaczej niż napisane.
Czy posłanka Asanavičiūtė jest inteligentna inaczej?!
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Wiadomo że w Polsce taki pomysł nawet nie zaistnieje, i zresztą bardzo słusznie, bo należy szanować ludzi.
Szkoda że litewski antypolonizm sajudzistów i innych takich, wymierzony przeciw Wilniukom wciąż istnieje i jak widać po zgłoszonym projekcie, ma swoje kolejne odsłony.
Szkoda też, że władze Polski albo tego nie widzą, albo udają że nie widzą, bo sygnały płynące z Warszawy wskazują na "historycznie najlepsze relacje"...
Ten projekt, trzeba chyba wysłać do wszystkich możliwych organizacji kresowych, podmiotów publicznych oraz do polskich polityków i urzędów!!! Także do premiera i prezydenta, który ostatnio powiedział, że stosunki są najlepsze w historii...
Właśnie o to chodzi - o nie dokończoną lituanizację. Jeżeli zaniknie język - zaniknie nasza kultura, tożsamość, patriotyzm. Zanikniemy MY!!! Ale nie damy się! Jeżeli będzie trzeba znowu wyjdziemy na ulicę. I wierzę, że z pomocą Macierzy i najważniejszych "głów" w Polsce.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.