Ktoś może powie, że jest to zbyt odważna, przesadzona teza. Otóż nie. Zaraz to udowodnię i zrobię to z wielką łatwością, bo przykładów w różnych krajach europejskich na testowanie chrześcijan, swego rodzaju chrystianofobię, jest w nadmiarze, wręcz jak konkolu na źle doglądanym polu.
Zacznę od najbardziej świeżego przypadku, pochodzącego z przodującego unijnego kraju, jakim są Niemcy. Gospodarczy champion Unii, z coraz to większymi aspiracjami politycznymi, od lat jest rządzony przez chadecką kanlerz Angelę Merkel, która jednakoż zapowiedziała, że po tej kadencji odchodzi na polityczną emeryturę. Córa protestanckiego pastora, będąc na urzędzie przez długich 16 latek, w żaden sposób nie zdradziła się ze swymi – w domyśle – chrześcijańskimi preferencjami. Była pod tym względem wręcz perfekcyjna, doskonale bezobjawowa i dlatego ceniona przez germański mainstreem w tym temacie. Bo chrześcijanin bezobjawowy nad Renem – to „sehr gut”.
Ale niepokój się pojawił, gdy wyszło na jaw, że na kanclerskim urzędzie może ją zastąpić Armin Laschet, chadek nieco innego profilu niż Merkel, który – jak wyszpiegował opiniotwórczy w świecie liberalnej demokracji „Der Spiegel” – jest „mocno związany z Kościołem katolickim”. Ba, że „mocno związany”, to jedno, ale detektywistyczne prześwietlenie życiorysu kandydata na kanclerza przez „Spiegla” doprowadziło redakcję do drzwi pewnej strasznej tajemnicy, która – co prawda – na razie jest tylko strasznym podejrzeniem, ale jednak.... Grzebiąc w biografii Lascheta hamburski tygodnik nabrał mianowicie podejrzenia, czy aby przyszły kanclerz nie ma kontaktów z „ultrakatolicką organizacją Opus Dei”?
Donnerwetter, aż ciarki każdemu poczciwemu Niemcowi musiały pójść po krzyżach, gdy wyczytał w „Spieglu” coś tak okropnego. Opus Dei przecież założył Hiszpan o nazwisku Jose Maria Escriva, ultrakatolicki katolik, który jest na dodatek splamiony na wieki wieków, bo znał osobiście generała Franco. Laschetowi przytyku do Opus Dei jak na razie nie udało się potwierdzić, ale już sam fakt, że do strasznej katolickiej organizacji należeli ojciec i matka polityka, jest porażający.
Donnerwetter jeszcze raz, zważywszy, że celem Opus Dei jest katolicyzm „autorytarny, zuniformizowany i bojowy”, jak straszy siebie i czytelników hamburski tygodnik. Rzecznik Opus Dei na wszelki wypadek zapewnił „Spiegla”, że „nie zna tego człowieka”, ale to o niczym jeszcze nie świadczy i niczego nie dowodzi.
Nawet tłumaczenie proboszcza parafii Akwizgran-Burtscheid ks. Heriberta Augusta, z którym Laschet jest w zażyłych stosunkach (pyta go często o radę w trudnych sprawach), że kandydat na kanclerza „jest bardziej chrześcijaninem niż katolikiem”, nie zdjęło z niego całkiem podejrzeń. Zwłaszcza, że sam Laschet sobie nie pomaga, bo ma czelność nie ukrywać się ze swą wiarą. Otwarcie się przyznaje do wiary i mówi, że jest katolikiem, a „Spiegel” podszeptuje, iż „jest on nie tylko członkiem Kościoła katolickiego, ale jest w nim (o zgrozo!) głęboko zakorzeniony”. „Religia jest jego fundamentem życia i działalności”, tumani i przestrasza tygodnik. Donnerwetter – do stu piorunów, po raz trzeci.
Liberalnego katolika jest w Laschecie też niewiele. W zasadzie, co kot napłakał, bo tylko tyle, że nie sprzeciwiał się polityce kanclerz Merkel w sprawie migracji, ale na tym się kończy liberalizm potencjalnego kanclerza. Bo już w materii małżeństw jednopłciowych, to katolik Laschet się sprzeciwiał, wylicza „Spiegel” i jeszcze dodaje, że sprzeciwiał się też ograniczeniom działalności Kościoła w czasie pandemii. Okropne.
Jedno jest pewne. Jeżeli Laschet uzyska kiedyś szansę na urząd kanclerza, będzie musiał się kajać ze swego katolicyzmu, odcinać się od „autorytarnej” i „zuniformizowanej” organizacji Opus Dei (nawet na zapas), bo inaczej kanclerskie krzesło będzie oglądał jak własne uszy bez „Spiegla” (lusterka).
Tak samo zresztą jak swego czasu oglądał krzesło komisarza w Komisji Europejskiej profesor Rocco Buttiglione, którego Włochy wystawiły do tego prestiżowego gremium Unii Europejskiej. Kandydatura Buttiglione została odrzucona przez Parlament Europejski z jednego tylko powodu. Był katolikiem i poważnie traktował nauczanie Kościoła katolickiego w dziedzinie ludzkiej seksualności. Za to został przez większość europarlamentarzystów uznany za homofoba (mimo że sam profesor zapewniał podczas przesłuchania, że będzie szanował prawo tych krajów, które przeprowadziły u siebie gender rewolucję). Nic to osobistemu przyjacielowi papieża Jana Pawła II nie pomogło. W odstawkę poszedł, nie ujrzawszy nawet na oczy komisarskiego krzesła.
Na Litwie podczas formowania rządu Šimonytė komsomolcy z „Lietuvos rytas” pilnie śledzili, by do gabinetu nie dostał się żaden szpieg z „autorytarnej” i „zuniformizowanej” „sekty” (jak to po swojemu ujęli litewscy komjaunuoliai) Opus Dei. Dainius Kreivys, minister enrgetyki, został o to podejrzany przez komsomolców, dlatego bombardowali opinię publiczną na Litwie pytaniami w stylu niemieckiego „Spiegla”. Do jakiej „sekty”, czy tylko organizacji potencjanie może należeć, dajmy na to, szef sejmowego komitetu praw człowieka Vytautas Raskevičius, komsomolców ani z „Lietuvos rytas”, ani z żadnego innego Delfi zgoła nie interesowało. Tutaj z urzędu żadnych pytań nie ma i być nie może.
W Polsce z kolei, gdy na ministra edukacji i szkolnictwa wyższego został zgłoszony profesor Przemysław Czarnek, tamtejsi komsomolcy, tyle że z „Gazety Wyborczej”, poruszyli całe piekło, z którym są bez wątpienia w dobrej komitywie, by tylko do nominacji nie dopuścić. W ruch poszedł cały piekielny arsenał – kłamstwa, manipulacje, hejt, zastraszanie i inne jeszcze najbardziej niskie ludzkie odruchy. A wszystko dlatego, że profesor Czarnek też nie kryje się ze swoim katolicyzmem.
Nie kryje się – to zresztą mało powiedziane. Odważnie broni atakowanych i coraz częściej eliminowanych z dyskursu publicznego katolików, jak chociażby na polskich uniwersytetach. W szkołach z kolei zapowiedział, że będzie bronił dzieci i młodzież przed ideologiczną indoktrynacją seksualnej lewicy, która za swój arcynaczelny cel wzięła właśnie „seksualną edukację” młodych Polaków. Jaka to edukacja, tłumaczyć nie będziemy, bo „Tygodnik Wileńszczyzny” nie jest pismem instruktażowym tęczowych aktywistów.
Podałem kilka zaledwie przykładów chrystianofobii w Europie, w której swoją wiarę trzeba ukrywać, by nie zostać zmargilizowanym w życiu publicznym. Oczywiście jest wyraźna różnica pomiędzy takimi krajami jak Polska, Węgry czy Litwa, a, dla przykładu, Francja, Hiszpania czy Niemcy. Niemniej chrystianofobia na Starym Kontynencie, którą papież Benedekt XVI porównał swego czasu do bezpłodnej starej niewiasty, mizdrzącej się do każdego, jest faktem. Nikogo w zasadzie już nie oburza, prawie nikogo nie szokuje. Jest bez mała niemalże normą społeczną.
Ba, być chrystianofobem w pewnym towarzystwie, które samo siebie zalicza do elit, jest wręcz w dobrym tonie. Jest cool. Taka sobie modna fobia współczesnej liberalnej demokracji.
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Ale dla oszukiwania wyborców w nazwie wciąż mają cząstkę "chrześcijańscy" co jest wyjątkowo obłudne.
Nawet pytania o wyznanie są niedopuszczalne!
I tak muzułmanie mogą żyć według swojego religijnego prawa - szariatu, natomiast wszystkie wartości, symbole chrześcijańskie są eliminowane z życia publicznego!
Czyli tytułowa chrystianofobia jest dowiedzionym faktem. Smutnym ale jednak faktem.
W Hiszpanii od piątku legalna jest eutanazja. Stosowna ustawa została przyjęta w tej sprawie w marcu. Prawicowe partie złożyły już skargę do Trybunału Konstytucyjnego. Politycy zaznaczyli w niej, że ustawa jest sprzeczna z fundamentalnym prawem do życia.
Tak sam robiono kiedyś propagandę przeciw Żydom. Pamięta ktoś jak to się skończyło?
Wszyscy widzieliśmy barbarzyńskie ataki podczas proaborcyjnych protestów. Żaden polityk polskiej opozycji nie potępił takich działań. Dlaczego? Odpowiedź jest prosta lecz mocno szokująca: strata wyborców!!!
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.