Debata nad przyszłością Europy miała się odbyć już wtedy, gdy Unię Europejską postanowili opuścić Brytyjczycy. Brexit jak czerwona lampka musiała przecież zamigotać w głowach brukselskich biurokratów alarmując, że coś we wspólnym unijnym projekcie jest nie halo. No, bo skoro wspólnotę opuszcza czołowy jej członek, a przy tym też jedna z najstarszych europejskich demokracji, to chyba nie jest wszystko „fantastisch”, jak ze sztucznym uśmieszkiem na twarzy zwykli zapewniać klerkowie z Rue de Warz.
Nagła epidemia dyskusję uniemożliwiła, choć jej zręby – wyciosane przez Brukselę – były już gotowe. Na kryzys brexitowy „oburzona Europa” miała, według eurokratów, mieć tylko jedną radę. Na antyeuropejski sabotaż Anglosasów miała odpowiedzieć hasłem: „Więcej Europy w Europie”. Czyli, jeżeli przełożyć hasło na język ludzki, na nadmierną biurokrację, centralizację, uzurpację nieprzekazanych Brukseli traktatami praw – Bruksela chciała odpowiedzieć jeszcze większą centralizacją, wszechwładzą i uzurpacją. Mówiąc obrazowo chciała chorobę leczyć, aplikując jeszcze większe dawki choroby. Zaiste pomysł genialny, warty Nobla w co najmniej trzech kategoriach – bezczelności, głupoty i tupetu.
Warto przy tym zauważyć, że te dominujące państwa UE jak Niemcy i Francja, które swą polityką doprowadziły w dużym stopniu unijny projekt do stanu „schyłkowego Breżniewa” (jak trafnie zauważają trzeźwo myślący obserwatorzy), same przeżywają poważne problemy wewnętrzne. W przypadku Francji te problemy zagrażają wręcz spójności państwa i grożą jego anarchizacji. Reformowanie UE we francuskim wariancie może więc być tylko zręczną próbą przerzucenia własnych kłopotów na unijny bilans, a strojenie się prezydenta Macrona na wielkiego de Gaulle’a w celu ratowania Europy jest zwyczajną ucieczką do przodu przed nierozwiązywalnymi problemami we własnym Wersalu.
O powadze sytuacji wewnętrznej nad Sekwaną niech świadczy chociażby mocny apel francuskich generałów oraz innych wysokich rangą oficerów armii Republiki (łącznie ponad 36 tysięcy podpisów emerytowanych bądź czynnych w służbie oficerów), w którym wojskowi stanowczo domagają się od władz przywrócenia ładu w państwie, przestrzegając w przeciwnym przypadku przed krwawą wojną domową. Generalicja w bezprecedensowym apelu żąda od rządzących, by ci „bezwzględnie znaleźli odwagę potrzebną do wykorzenienia zagrożeń, które prowadzą do rozpadu kraju”. Jakie są to zagrożenia? Wojskowi widzą przynajmniej trzy ich kategorie.
Po pierwsze, to pompowanie napięć rasowych, które rozsadzają Francję od środka. Po drugie, to dekonstrukcja historyczna, suflowana Francuzom przez lewicowo-liberalne elity i zmuszająca potomków Galów do wyrzekania się własnej historii, odczuwania nieustannego wstydu za jej karty (również te, które do niedawna były powodem do dumy). I po trzecie, to wreszcie coraz powszechniejsze stosowanie nad Sekwaną tzw. „cancel culture”, czyli kultury wykluczenia, która we francuskim wariancie oznacza wyjmowanie spod kontroli władz centralnych coraz to większych połaci kraju, gdzie niepodzielnie buszują „hordy” islamskie, nienawidzące wszystko co francuskie.
Generałowie ostrzegają, że jeżeli nic nie zostanie poczynione, „a permisywność będzie nieubłagalnie rozlewać się po społeczeństwie, doprowadzając w ostateczności do eksplozji”, wtedy „interwencja naszych kolegów w służbie czynnej w śmiertelnej misji ochrony naszych wartości cywilizacyjnych będzie nieodzowna”.
Macron w całości olał apel generałów, co nie może dziwić. Zamierza przecież poświęcić się bez reszty w służbie ratowania całej Europy, w której ma być więcej Europy, więc na Francję... nie ma czasu. Dla znawców rosyjskich komedii sytuacja może przypominać tą z filmu „Służebnyj roman”, gdzie w jednej ze scen główna bohaterka Ludmiła Prokofjewna, dyrektorka wielkiego przedsiębiorstwa przemysłu lekkiego, mówi do swego podwładnego i zarazem niezdarnego „uchażora” Nowosielcewa: „Idiom spasat’ koszku”, próbując w ten sposób odwrócić uwagę od zalanej winem przez amanta swej sukienki. Europę ratować trzeba istotnie, tyle że przed tymi, którzy ją do obecnego stanu breżniewowskiego ubezwłasnowolnienia doprowadzili.
Jak głęboki jest to stan, najlepiej zobrazował poprzednik Ursuli von der Leyen na stanowisku szefa Komisji Europejskiej „wiecznie nietrzeźwy” Jean-Claude Juncker, który – jak to u nietrzeźwych bywa – wpadł był swego czasu w chwilowy stan rozrzewniającej szczerości i ujawnił, jak Unia w rzeczywistości jest zarządzana. Mówił Juncker tak: „Coś tam postanawiamy, potem to ogłaszamy i czekamy, co się stanie. Gdy nie ma wielkiego wrzasku ani wielkiego oporu, bo nikt do końca nie rozumie, co tam postanowiliśmy, to robimy tak dalej, krok po kroku, aż nie ma już odwrotu”. Zajmująca – trzeba przyznać – opowieść centralnej, jak by nie było, do niedawna osoby w Brukseli, co to lubiła poklepywać przyjeżdżających do stolicy eurolandu polityków po policzku lub względnie całować niektórych z nich w łeb. Najsmutniejsze, że przy von der Leyen nic się nie zmieniło.
Unijni klerkowie „coś tam postanawiają”, często licząc na nieświadomość swych mocodawców. Uzurpują przy tym nierzadko sobie prawa, które im nigdy nie zostały nadane. Tymczasem, zgodnie z traktatami, Komisja Europejska ma rolę wykonawczą, ma wykonywać decyzje polityczne przywódców państw unijnych, obradujących na swych szczytach. Ale dzisiejsza Unia przypomina już trochę twór z filmów science fiction jak chociażby tego pod tytułem „Terminator: bunt maszyn”, gdzie roboty ze sztuczną inteligencją zbuntowały się przeciwko swym twórcom. Nie wykonują już ich rozkazów, tylko próbują zniszczyć swych panów. Tak samo eurobiurokraci zamiast administrować, próbują narzucać polityczną wolę poszczególnym państwom, których nie cierpią ze względów ideologicznych. Stali się w ten sposób jak kapłani z książki Bolesława Prusa „Faraon”, którzy zamiast służyć faraonowi, próbują przejąć nad nim kontrolę. Oczywiście powołują się przy tym na odwieczne prawa, którymi sprytnie manipulują, oraz dobro państwa i monarchy. Na jakie „dobro” wyszło to faraonowi Ramzesowi – wiemy ze szkolnej jeszcze lektury.
Kończy się pandemia. Jest odpowiedni czas na nowy początek w wielu sprawach Europejczyków. „Deficyt demokracji”, który od dawna jest zmorą w Unii Europejskiej, może być rozwiązany nie poprzez hasło „Więcej Europy w Europie”, bo to oznaczałoby jeszcze więcej sobiepaństwa dla niewybieranych przez nikogo brukselskich klerków, tylko raczej przez odwrotność tego zawołania. „Mniej Europy w Europie, a więcej w niej suwerenności”.
Trzeba na czas poskromić brukselskich cyborgów, zanim przejmą całkowitą kontrolę nad naszym życiem...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Tymczasem zamiast tego unia nakazuje takie rzeczy jak aborcja, uprzywilejowanie mniejszości seksualnych, wchodzi w wewnętrzne sprawy suwerennych państw. Wreszcie skandaliczny wyrok TSUE stwierdzający niższość konstytucji każdego z krajów UE względem prawa unijnego.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.