Kapelusz był nieodłączną częścią garderoby błatnego, dlatego że Filip Łysy wstydził się swej łysiny zwłaszcza wobec płci pięknej. Ale ponadto był to człowiek „kulturalny”. Miał słabość do kobiet, z którymi obchodził się szarmancko i z przesadną wręcz kurtuazją. Na swój status błatnego zapracował w ferajnie odwagą, pewnością w „pracy” oraz tym, że nigdy nie tracił zimnej krwi. Słabością dżentelmena w kapeluszu było to, że lubił się przechwalać swymi wyczynami, o których opowiadając zawsze ziewał niby obojętnie, a w rzeczywistości, by w ten sposób podkreślić swoją markę „złodzieja w zakonie”. Nie przeszkadzał ten drobny mankament Filipa jego kompanom, dlatego wśród mińskich złodziei był on postacią znaną i lubianą. Jako ciekawostkę warto jeszcze wspomnieć, że Filip miał komiczny nieco zwyczaj, by każde wypowiedziane zdanie dokończyć zwrotem „i tak dalej”.
Sylwetkę znanego złodzieja z Mińska dla historii namalował słynny polski pisarz międzywojnia Sergiusz Piasecki (w książce „Nikt nam nie da zbawienia”), który dobrze znał świat mińskich błatnych, bo w młodości również sam zaliczył epizod współpracy z tym środowiskiem.
W roku 1919, gdy proletariacka Armia Czerwona zajęła Mińsk, miejscowi błatni od razu natrafili na wielkiego konkurenta, który plądrował i grabił społeczeństwo z wprawą i bezczelnością, na jaką nawet złodzieje nigdy nie ważyli się. Czując taką konkurencję (która zresztą złodziei z półświatka rozstrzeliwała bez śledztwa), Filip Łysy zdobył się na niezwykły wyczyn. Wpadł mianowicie na pomysł, by podszyć się pod komunistów i pod ich szyldem obrabiać ich samych ich własnym sposobem.
W tym celu wyrobił sobie trefną legitymację delegata Centralnego Komitetu z Moskwy ze skierowaniem do Mińska na nazwisko Azji Iwana Andriejewicza. Po uzbrojeniu się w tak cenny dokument, jak zwykle elegancki i ze „służbową” teczką w ręku (w której przechowywał złodziejskie narzędzia potrzebne do włamań) „delegat” udał się prosto do hotelu „Europa”, który komuniści przekształcili, jako najlepszy lokal w mieście, w miejsce zamieszkania dla swych dygnitarzy.
Delegat Azja do holu wszedł z wielką pewnością siebie, jaką wyrobił w ciągu 30 lat życia „złodzieja w zakonie”. U portiera, który był donosicielem komendanta miasta Kriwoszeina, zażądał najlepszego numeru, okazując, oczywiście, mu przy tym swą legitymację z Ciku. Portier, widząc pewność siebie delegata oraz jego tajemniczość (poczynając od nazwiska, za którym pewnie stała jakaś wielka szycha partyjna, i kończąc na jego niespodziewanym zameldowaniu się bez uprzedzenia) od razu skumał z kim ma do czynienia i jak należy z tak ważną personą z centrali się obchodzić. Doniósł, oczywiście, natychmiast o przybyciu delegata z Moskwy komendantowi miasta. Kriwoszein na swym komunistycznym sumieniu miał wiele grzechów i grzeszków, dlatego stropił się bardzo wizytą delegata, który nie zdradzał się, z jaką sprawą przybył do Mińska.
A gdy dowiedział się, że towarzysz przybył incognito i bardzo się interesuje porządkami w mieście, wręcz się przeraził. „Pewnie ten Żyd Rodin z Gorispołkoma napisał na mnie donos aż do Ciku”, zrodziło się w głowie Kriwoszeina straszne podejrzenie, które zmusiło go do natychmiastowego udania się z wizytą przywitalną do „Europy”. Wezwał w tym celu służbową czarną limuzynę i z sercem na ramieniu pojechał.
Przed wejściem do pokoju delegata, zanim zapukał, komendant dla śmiałości łyknął potężny haust z piersiówki, zaprawionej spirytusem tylko lekko rozcieńczonym wodą. „Właź”, usłyszał w odpowiedzi na swe niepewne pukanie. Wszedł z czołobitnością i jąkając się nieco pytał, jak zdrowie po uciążliwej podróży.
– A co towarzysz jest doktor, usłyszał w odpowiedzi komendant i jeszcze bardziej się zmieszał. Doświadczone oko Filipa zaś od razu w Kriwoszeinie dostrzegło nędznego karierowicza i tchórza, dlatego z mety wziął go na krótką smycz jako delegat z Ciku, który po każdym zdaniu, że coś nie dopowiada, kończył swym tajemniczym zwrotem: „i tak dalej”.
Skończyło się tym, że błatny jeździł czarną limuzyną komendanta (którą mu on służbiście dostarczał na każde wezwanie) po mieście i obrabiał bolszewików z majątku, który oni wcześniej zagrabili mieszkańcom Mińska. Tymczasem ci, co uważali się za wielkich cwaniaków, nawet nie śmieli pomyśleć, że sprawcą brawurowych włamań i kradzieży jest sam delegat Ciku Azja.
Gdy pewnego razu Kriwoszein nieświadomie aresztował „burżujkę”, jaka okazała się być żoną kolegi Filipa z półświatka o ksywie Ażur, towarzysz Azja postanowił dać dobrą nauczkę podwładnemu, wobec którego odgrywał rolę wiecznego malkontenta. Wezwał go do swego apartamentu i pokazowo w obecności Ażura przewałkował nicponia.
– Z czyjego rozkazu została aresztowana, pytał twardym głosem Kriwoszeina, wlepiając w niego swój stalowy wzrok.
– Z mojego, jąkał się indagowany i od razu przepraszał, zapewniając o nieporozumieniu. Filip ciągle groźnie wpatrywał się w swego podwładnego, jakby chciał zdjąć z niego miarę na garnitur, choć Kriwoszeinowi wydawało się, że na trumnę. Wreszcie błatny podszedł do swego kompana Ażura i rzucił tylko jedno słowo: „sabotaż”. Potem zaś dodał automatycznie: „i tak dalej”. W tej tragicznej sytuacji tajemnicze „i tak dalej” wywarło taki skutek na komendancie, że ten wręcz struchlał, widząc oczami wyobraźni siebie już za kratkami. Zwłaszcza, że słowo „sabotaż” w terminologii bolszewickiej jest jednym z najstraszniejszych, które śmierć nosi w zębach. Dlatego Kriwoszein począł się pocić, a nogi mu osłabły. Gotów był uklęknąć...
Tyle Piasecki. Ale przepraszam, o czym to ja dzisiaj miałem pisać?... Aha, już przypominam. 11 czerwca (wracamy z ekskursu historycznego do współczesności) organizatorzy Wielkiego Marszu w obronie tradycyjnej rodziny zamierzają tłumnie się spotkać pod gmachem Sejmu. Władza jednak nie chce suwerenowi na to pozwolić, bo się boi. Boi... o zdrowie suwerena, jako że jej wyszło niby, iż w tym dniu akurat będzie szczególnie niesprzyjająca sytuacja epidemiczna. Więc mimo ogólnego zaniku epidemii, władza nie wydaje pozwolenia Wielkiemu Marszowi na manifestację pod parlamentem w dniu, w którym zamierza akurat przepychać kolanem ustawę o neutralnych płciowo związkach partnerskich.
Władza jest świadoma, że absolutna większość Litwinów jest przeciwna rujnującej dotychczasowy ład społeczny ustawie, dlatego boi się referendum w tej sprawie, jak też boi się samego suwerena pod swymi oknami, gdy będzie pluć mu w twarz. Boi się, że może dostać symbolicznego kopniaka od suwerena w miejsce szczególnie wrażliwe dla tych, dla których przepycha związki partnerskie.
Władza boi się słusznie, bo suweren i tak pod Sejm przyjdzie. Na spacerek. I tak dalej...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
PS Rządząca koalicja w obawie przed suwerenem (11 czerwca) próbowała z zaskoczenia przepchnąć przez Sejm związki partnerskie dla osób jednopłciowych już 25 maja. Nie udało się. Projekt nie przeszedł, został skierowany do dalszych prac.
Komentarze
Na posłów AWPL zawsze można liczyć, że będą zdecydowanie w obronie tradycyjnych rodzin, bez ulegania naciskom różnych rewolucjonistów obyczajowych.
Przewartościowano całą strategię - z chrześcijańskich wartości na działania skierowane przeciw tym wartościom.
Pewnie, gdyby miał się odbyć marsz na rzecz środowiska LBGT & C.O. nie byłoby problemu. A gdyby jeszcze ktoś zabronił to od razu naraziłby się na ataki i pomówienia o dyskryminację i homofobię.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.