Podpisanie dokumentu, który regulował stosunki sąsiedzkich państw, co to w przeszłości przecież tworzyli Unię, było ważnym wydarzeniem. Zamykało ono pewien okres niepewności historii, jaki wynikł pomiędzy Polską a Litwą po I wojnie światowej wskutek sporów granicznych. Definitywnie bowiem regulował przynależność Wilna i Wileńszczyzny do Litwy, zakładając jednocześnie „dobrosąsiedzką współpracę” w bardzo szerokim aspekcie aktywności sąsiadów, poczynając od kultury i gospodarki, a na geopolityce kończąc.
Zanim jednak Traktat został podpisany, przez kilka lat trwały twarde negocjacje z obu stron nad jego treścią. Litwie zależało, aby w dokumencie znalazł się zapis potępiający Polskę za aneksję Wilna w okresie międzywojennym oraz podobnie mocno zależało, aby nie było tam zbyt precyzyjnych i obligatoryjnych zapisów, zmuszających Wilno do gwarantowania polskiej mniejszości narodowej określonych praw szczególnie w zakresie publicznego używania języka ojczystego oraz oryginalnej pisowni nazwisk.
Polska z kolei miała zgoła odmienne plany. Zależało jej, by maksymalnie precyzyjnie i imperatywnie ująć w Traktacie prawa polskiej mniejszości narodowej na Wileńszczyźnie (z czego vice versa skorzystałaby, oczywiście, i mniejszość litewska w Polsce) oraz zależało, by w dokumencie nie znalazł się żaden zapis, który by podważał status Wilna w okresie międzywojnia.
Kompromis udało się osiągnąć dopiero po kilku latach żmudnych i trudnych negocjacji. Ostatecznie „okupacja” Wilna w Traktacie nie została potępiona. Zamiast tego znalazł się tam ogólny zapis w preambule o „złożoności historii” oraz „świadomości dobrych i złych kart w historii”, które mogą być postrzegane przez obie strony „odmiennie”, co było niewątpliwie sukcesem negocjacyjnym Warszawy. Wilno z kolei za sukces bez wątpienia mogło uznać niewpisanie do Traktatu zobowiązania do oryginalnej pisowni nazwisk przedstawicieli mniejszości narodowych po obu stronach granicy (zgodzono się na pisanie nazwisk tylko według brzmienia, zobowiązując się przy tym – na święty nigdy, jak wygląda to z litewskiej perspektywy – do uregulowania kwestii w osobnym dokumencie) oraz rozwodnienie zapisu, dotyczącego publicznego używania języków mniejszości narodowych w kontaktach urzędowych. W tym ostatnim przypadku problem strony zobowiązały się jedynie „rozważyć”. Czas pokazał, że Polska „rozważyła” problem z pozytywnym skutkiem dla litewskiej mniejszości (przyjmując przychylną mniejszościom ustawę w tej materii), Litwa problem „rozważa” do dziś bez wyraźnego skutku (język polski jest używany w samorządach na Wileńszczyźnie bez wyraźnych podstaw prawnych – jedynie wskutek działań lokalnych samorządowców polskiego pochodzenia).
Jednak generalnie w art. 14-16 Traktatu znalazło się wiele konkretnych zapisów, gwarantujących prawo mniejszościom narodowym np. do używania ich języka ojczystego w życiu osobistym i publicznym (czyli wobec innych obywateli), do dostępu do informacji w ich języku, posiadania mediów przez mniejszości narodowe, które to przepisy są z grubsza respektowane. W Traktacie znalazły się też ważne zapisy dotyczące nauki języka mniejszości narodowych oraz nauki w tym języku na wszystkich szczeblach edukacji. Późniejsza reforma oświatowa na Litwie ten ostatni zapis nadwyrężyła, ograniczając częściowo naukę przedmiotów w języku mniejszości narodowych.
Bardzo ważny zapis, gwarantujący zapobieganiu asymilacji mniejszości, znalazł się w art. 15 Traktatu. Strony zobowiązały się w nim, że „powstrzymają się od jakichkolwiek działań mogących doprowadzić do asymilacji członków mniejszości narodowych wbrew ich woli oraz zgodnie ze standardami międzynarodowymi powstrzymają się od działań, które doprowadziłyby do zmian narodowościowych na obszarach zamieszkałych przez mniejszości narodowe”. Oficjalne Wilno w tym przypadku „powstrzymywało się od działań” jedynie przez bardzo krótki okres czasu. Bowiem już w połowie lat 90. intencjonalnie ten zapis złamało, gdy do litewskiej Ustawy reprywatyzacyjnej wpisano możliwość przenoszenia ziemi byłych właścicieli do dowolnego zakątka kraju. Nikt dziś za bardzo nawet nie ukrywa, że przenoszenie ziemi zostało wymyślone przez rządzących wówczas konserwatystów (przy ogólnej zgodzie innych partii litewskich) właśnie po to, by móc administracyjnie osiedlać na Wileńszczyźnie osoby spoza jej historycznych granic. Warto odnotować przy tym, że jako pierwszy „nie powstrzymał się od działań” jeszcze tzw. „gubernator” Merkys, który rozdał kilka tysięcy działek pod Wilnem osobom pochodzącym z głębi Litwy. Ten haniebny proceder był stosowany, niestety, często nawet z przemocą (coś o tym mogą powiedzieć mieszkańcy Zujun). A do historii przejdą obrazki z rajdów czarną wołgą „gubernatora” i jego świty po podwileńskich wsiach i osiedlach, gdzie „płoszyli kury i gęsi”, jak pisała wówczas lokalna prasa. Długofalowym skutkiem działania mechanizmu „przenosin” stał się spadek odsetka ludności polskiej w rejonie wileńskim z ponad 63 proc. przy odzyskiwaniu niepodległości do około 51 proc. trzy dekady później.
Dzisiaj wielu polityków i obserwatorów komentując wagę podpisania Traktatu, zwykli eufemistycznie powtarzać, że jest on w większości respektowany, choć owszem nie zawsze, gdy chodzi o zapisy z zakresu praw mniejszości narodowych. Tam nie wszystkie punkty udało się zrealizować, przyznają. Poza wyżej wspomnianym przykładem „administracyjnego osiedlania” najbardziej nie udało się stronie litewskiej zrealizować też pewnej generalnej zasady, zakazującej odbierania praw mniejszościom, które były im już wcześniej gwarantowane. Wilno tę zasadę drastycznie złamało, gdy po 10 latach pobytu w Unii Europejskiej anulowało Ustawę o mniejszościach narodowych, pozbawiając tym samym zbiorowych praw ponad 16 proc. swych obywateli. Ustawa, z której Litwa była tak dumna, gdy do UE dopiero aspirowała, nagle dla Wilna przestała być ważna, gdy litewska elita poczuła się pewnie w Unii i nabrała przekonania, że już nikt nas z elitarnego klubu nie pogoni.
Wtedy zbyt imperatywna, jak na gusta litewskiej elity politycznej, ustawa została anulowana i już siódmy roczek mija, odkąd różne opcje polityczne nad Wilią mamią polskiego partnera oraz polską mniejszość obietnicami, że przyjmą nową ustawę. Fajną, europejską, jeszcze lepszą niż była. Czekamy, zatem, pilnie, odpędzając wszelki pesymizm w tej materii z całych sił.
Po ostatnich wyborach, gdy konserwatywno-liberalna opcja objęła stery władzy, szczególnie partia „Laisvė” była hojna w dzieleniu obietnic. Że sama załatwi problemy mniejszości i nie potrzebuje niczyjej pomocy, że ustawa o mniejszościach – to jej priorytet nad priorytetami. Że, słowem, dajcie nam tylko krótki czas, a obaczycie.
Tymczasem upłynęło bardzo niewiele wody w Wilii, a priorytety partii „Laisvė” jakoś kardynalnie zaczęły się zmieniać. Już nie mówi ona o problemach mniejszości narodowych tylko raczej... seksualnych. Nie mówi za wiele też o obiecywanej ustawie o mniejszościach narodowych, tylko o ustawie o... legalizacji marihuany.
Obawiam się, zatem, generalnie, że status Traktatu o przyjaznych stosunkach i dobrosąsiedzkiej współpracy jako „nie w pełni zrealizowany” jeszcze przez kolejne długie dekady zostanie niezmienny. Litewskie elity, niestety, dorastają do Europy w tej materii wyjątkowo opornie...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Jednak to strona litewska od początku traktowała tę umowę jedynie jako wygodne dla siebie zabezpieczenie własnych interesów, a poszczególnych zapisów odnośnie praw dla polskiej rdzennej ludności Wileńszczyzny wcale nie zamierzano wykonywać.
Oto ministerstwo oświaty ogłosiło skandaliczny, całkowicie szalony projekt, zamierzeniem którego jest dalsza marginalizacja rangi języka polskiego w szkołach. Coś co z daleka wygląda na absurdalne, szkodliwe i w najwyższym stopniu PROWOKACYJNE.
Zbliża się przyjazd polskiego premiera do Wilna - i to jest prawdziwy powód tej układanki.
Gdy wreszcie ten całkowicie nieracjonalny pomysł ministerstwa oświaty zostanie oddalony, zmieniony czy zmodyfikowany - to zostanie na cały głos odtrąbiony WIELKI SUKCES przedstawiany jako rzekomy dowód najlepszej woli władz litewskich.
Przecież to jest całkiem chore i nienormalne. Ale niestety wiele poprzednich, podobnych sytuacji z ostatniego 30-lecia pokazuje, że jednak to w jakiś sposób działa.
Polska dyplomacja albo daje się na to naiwnie nabierać, albo wręcz ochoczo przyklaskuje tym zagrywkom, żeby mieć czyste przedpole do wizyty międzypaństwowej.
Pewnie nawet ambasador Doroszewska wylegnie z zimowej kryjówki i pokaże swe oblicze podczas wizyty premiera RP.
Smutne i żenujące są takie przedstawienia.
Już nie tylko nie reagowano na dyskryminację, ale wręcz urzędnicy przyłączyli się do nacjonalistycznego i antypolskiego tonu. Co więcej zaczęto finansować osoby oraz należące do tych osobników media, które atakowały organizacje skupiające Polaków oraz liderów tych organizacji, których - dodajmy - wybiera polska społeczność i która udziela im poparcia. Tymczasem grube miliony z Polski płyną do podmiotów i osobników, którzy od lat nie mają żadnego poparcia wśród Wilniuków, a nawet uważani są za zdrajców. W dodatku ci osobnicy są powiązani z ciemnymi interesami, a jeden został wskazany nawet jako współpracownik KGB!!!
Co za hipokryzja atakować polski rząd a jednocześnie brać garściami środki finansowe. A Warszafka nie lepsza - daje środki tym, którzy nieustannie atakują polskie władze. Finansują środowiska od czarnych marszy i lewaków.
Wielka kasa za wbijanie sztyletu w plecy - fatalnie, to po prostu zdrada.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.