Jawną cenzurę szef Twittera Jack Dorsey tłumaczył, oczywiście, wartościami wyższymi. Jakoby prezydent Trump nawoływał do przemocy, a Twitter chciał tej przemocy zapobiec, dlatego skasował Trumpa. Gdy jednak telewizje pokazały przekaz amerykańskiego prezydenta, to okazało się, że Trump wcale nie nawoływał do przemocy swych zwolenników, tylko zgoła przeciwnie wzywał ich do przestrzegania prawa i nie stosowania przemocy właśnie. W całej aferze jednak nie o czepianie się do słów chodzi. Tylko o coś o wiele bardziej fundamentalnego. Czy anonimowi pracownicy, przez nikogo nie wybierani ludzie bez nazwisk, mają prawo cenzurować prezydenta zgodnie z własnym widzimisię, względnie z bliżej nieustalonymi wewnętrznymi regulacjami prywatnej firmy. Jaki przepis prawa, który artykuł amerykańskiej Konstytucji daje im uprawnienia do tego, by decydować, co miliony użytkowników sieci socjalnych mają wiedzieć, a co ma być przed nimi ukryte, brzmi fundamentalne pytanie. I jest to pytanie, rzecz oczywista, retoryczne.
Bo Twitter i inni giganci technologiczni jak Facebook, Amazon, Apple, Google, którzy dołączyli do akcji banowania znienawidzonego przez nich polityka, najwyższego szarżą w ich państwie, robią to prawem kaduka. Bo tak im wydaje się słuszne, bo tak uważają, bo im wolno, bo są potężni, bo mają miliardy dolarów, bo są wyznawcami liberalnej demokracji. A, jak wszystkim wiadomo, w tej przymiotnikowej demokracji wolno wszystkim mówić wszystko pod jednym jednakoż warunkiem, że to co się mówi, jest zgodne z „wartościami” liberalnej demokracji. „Wartościami” twardo trzymanymi w obcęgach poprawności politycznej, w wiadomym sensie pojęciowym tego określenia.
Internauci, którzy jeszcze nie dali się zakleszczyć w obcęgi, nie mieli litości dla tępych cenzorskich zapędów technologicznych gigantów z Doliny Krzemowej, zarzucając im wprost, że Dolinę Krzemową przekształcili w Dolinę Kamienia Łupanego, jeżeli chodzi o postęp cywilizacyjny w dziedzinie wolności słowa. Inni w tym kontekście się dziwili, że po roku 2020 wcale nie nastąpił rok 2021 tylko „Rok 1984”. W tym ostatnim przypadku był to oczywiście wyraźny przytyk gigantom, których „twórcza” działalność cenzorska została przyrównana do tej, opisanej przez Georga Orwella, w jego słynnej książce pod tytułem „Rok 1984”.
Można próbować totalitarne wybryki potężnych właścicieli wszelkiego przekazu myśli i opinii w sieciach socjalnych traktować jak coś ekstraordynaryjnego, podyktowanego niespotykaną dotychczas sytuacją ataku na Kapitol grupy radykalnych zwolenników Trumpa, ale byłoby to rozumowanie fałszywe. Obłudne. Jak obłudne były słowa Dorseya, że on „wcale nie odczuwa dumy” z tego, co uczynił i to go „wcale nie cieszy”, że skasował Trumpa, wypowiedziane po tym, gdy jego Twitter po cenzorskiej akcji zaczął na giełdzie tracić miliardy dolarów.
Twitter, Facebook, Instagram już wcześniej banowali, cenzurowali, kasowali konta, ograniczali subskrypcje i nie tylko dla Trumpa, ale i tysięcy innych swych użytkowników na całym świecie, którzy nie chcieli uformatować swego umysłu pod algorytm liberalnej demokracji. Teraz jednak było to symboliczne, zrobione ostentacyjnie, bezwstydnie. Można by rzec, że był to ostateczny akt symbolicznie przypieczętowujący przemianę liberalnej demokracji w liberalny komunizm, który będzie miał ogromne konsekwencje nie tylko dla Ameryki, ale i dla całego świata. Bo, dlaczego niby teraz mamy krytykować chińskich komunistów za ich cenzurowanie Twittera czy Facebooka, skoro sam Twitter i Facebook robią to samo w swojej ojczyźnie.
„Przeszliśmy do takiego etapu liberalnej demokracji, który wcale nie stał się końcowym etapem historii, jak pisał o tym w roku 1989 Francis Fukuyama, tylko ona przeszła do swej wersji bolszewickiej”, dosadnie ocenił wydarzenie polski publicysta Stanisław Janecki. Dalej rozwijając swą myśl zauważył, że technologiczni giganci Twitter, Facebook, Google, Amazon, których łączna wartość rynkowa to ponad 4 bln dolarów, rzucili rękawicę najpotężniejszemu państwu świata. Odważyli się w imię swych celów nawet na zamach na wolność słowa, która to zasada była dotąd świętością w USA, bo mają za sobą potężnych popleczników w postaci mainstremowych mediów, liberalno-lewicowej opozycji, wielkiego biznesu na czele z międzynarodowymi korporacjami oraz wszędobylskie i wpływowe organizacje pozarządowe. W takim świecie dla wolno myślących, zwłaszcza w kategoriach konserwatywnych, po prostu nie ma miejsca. Na naszych oczach „pachnący kwiat” amerykańskich elit chwieje całą hierarchią bytu. Bytu, który Amerykanie przez stulecia pieczołowicie i dumnie pielęgnowali, uważając wolność i demokrację za wyróżniającą markę swego kraju.
Po tym, gdy Twitter zablokował konta dla ok. 70 tysięcy swych użytkowników, konserwatywni Amerykanie swe konta zaczęli masowo przenosić na platformę Parler, przyjazną dla konserwatywnej myśli. I wtedy liberalna demokracja okazała swą bolszewicką naturę w całej krasie. Giganci technologiczni jednozgodnie odmówili dostępu dla Parlera do swych serwerów, blokując de facto niepokorną platformę (przynajmniej na jakiś czas). Zaś jej pracownicy nierzadko musieli uciekać z własnych domów, bo „tolerancyjni” wyznawcy przymiotnikowej demokracji zaczęli grozić im śmiercią. Szef Parlera John Matze ukrywa się z rodziną dotychczas, bo – jak twierdzi – tym razem pogróżki są bardzo poważne.
Sytuacja jest więc bezprecedensowa i zaiste rewolucyjna. Liberalny bolszewizm dokonuje rewolucji na demokracji, jak celnie twierdzi inny publicysta i filozof z Polski Józef Orzeł. Sytuacja w sferze społecznej może w krótkim czasie okazać się równie poważna, jak sytuacja z wirusem COVID-19 w sferze zdrowotnej. Bo, jeżeli liberalny bolszewizm zainfekuje USA, co po wygranej Joe Bidena i jego radykalnej zastępczyni Kamali Harris wydaje się tylko kwestią czasu, to zaraza bardzo szybko może się obrócić przeciwko resztce krajów na świecie, gdzie jeszcze rodzina jest małżeństwem mężczyzny i kobiety, a słowa tata i mama nie są na cenzurowanym. No i wolność słowa nie jest bańką informacyjną, gdzie różne media różnią się od siebie, chyba że tylko firmowymi emblematami. Treść przekazu informacyjnego sączonego przez nie do eteru jest zaś jak dwa sobowtóry, których nie da się odróżnić nieuzbrojonym okiem.
Nie dziwi więc, że polski rząd jako pierwszy na świecie zareagował na cenzorskie zapędy Twittera i innych kontrolujących sieci socjalne gigantów projektem ustawy, która przewiduje podporządkowanie polskiemu prawu ich działalności na terytorium Polski. Jeżeli prawo wejdzie w życie, giganci technologiczni z Doliny Krzemowej nie będą mogli stosować praktyk rodem z epoki kamienia łupanego, nie będą mogli cenzurować treści użytkowników na swych platformach, powołując się tylko na własne wewnętrzne regulacje i własne ideologiczne odchyły, tylko będą musieli stosować się do polskiego prawa. Jeżeli potkną się w tej materii, grozi im grzywna w wysokości nawet 50 mln złotych. Oczywiście, Polska sama nie poskromi rekinów, którzy mogliby za swe pieniądze ją kupić i wydać jeszcze kilkaset miliardów reszty. Tego jesteśmy świadomi. Ale odwaga Warszawy, która już wprawiła w podziw opozycję i resztki wolnych mediów w różnych europejskich krajach, gdzie kwitnie liberalna demokracja, może być zaraźliwa.
Może nawet tak zaraźliwa jak angielska mutacja wirusa COVID-19...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.