Jest to warunek, według wyobraźni Laimy Kalėdienė, profesor i lingwisty, „bezpośrednio zaprzeczający Konstytucji” oraz „Ustawie o języku państwowym”. I w związku z tym jako taki jest „prowokacją przeciwko państwu litewskiemu”. Prowokacją jest również dlatego, że „w zasadzie tworzy porządek autonomiczny”.
Na dodatek, panią profesor i lingwistę martwi to, że miejscowa ludność używa języka „gudów”, natomiast władze w urzędach żądają znajomości języka polskiego, którego (w domyśle) „Gudy” nie zrozumieją. (Troskliwa ta pani profesor jest, trzeba przyznać). I to jakiej znajomości. Nie na poziomie „heny henoho pichnuł, heny pawaliusia”, tylko na poziomie B2. Co znaczy, że nie tylko w mowie, ale i na piśmie, a to już jest dyskryminacja, wnerwia się lingwistka z profesorskim tytułem. I znowuż pytam: dlaczego?
A dlatego, pojaśnia bohaterka dzisiejszego komentarza, że jak ktoś żąda dobrej znajomości języka polskiego, to oznacza, że osoba, która potencjalnie będzie zatrudniona, będzie musiała płynnie władać językiem polskim. A to przecież dyskryminuje te całe tysiące, jeżeli nie miliony Litwinów, którzy językiem polskim nie posługują się. Cóż, logika pani profesor żelazna jest jak spiż z postumentu Basanavičiusa. Zwykłym rozumem nie da się jej ugryźć.
Tylko jeżeli ją będziemy się posługiwać szerzej, to wypadnie nam koniecznie zapytać, czy wobec tego zagraniczny koncern, powiedzmy taki z branży IT (wysokich technologii), który – poszukując pracownika na Litwie – żądałby od niego należytych kwalifikacji w dziedzinie informatyki i na dodatek dobrej znajomości angielskiego (bo wiedza w tej dziedzinie jest dostępna najczęściej w tym właśnie języku) nie dyskryminowałby przypadkiem milionów Litwinów, co to z angielskim są na bakier, a i z informatyką im nie po drodze? Ano pewnie że „dyskryminowałby”, tak samo jak samorząd rejonu wileńskiego „dyskryminuje” potencjalnych kandydatów na starostów w gminach zwarcie zamieszkanych przez mniejszość polską, żądając od nich znajomości języka, w którym w większości przyjdzie im obcować ze swymi petentami.
Ale to jeszcze nie koniec ołowianych myśli, które uciskają biedną głowę pani Kalėdienė, profesor i lingwistkę. Ten ucisk jest znacznie większy i obszerny, bo obejmuje znacznie bardziej rozległy problem, spowodowany decyzją rządu z roku 2017, która to decyzja pozwala samorządom samodzielnie ustalać, w jakim dodatkowym języku oprócz państwowego będą jeszcze obsługiwać swych mieszkańców. Tutaj przecież trzeba już się martwić nie o jeden samorząd i jeden dodatkowy język, tylko aż o 60 samorządów i trudno nawet przewidzieć, ile tam języków niepaństwowych. Tylko współczuć i jeszcze raz współczuć pani profesor od językoznawstwa.
„Zrozumiałe, że świadczyć publiczne usługi w językach niepaństwowych będą mogły tylko urzędy, które zatrudnią urzędników zdolnych do pisania i mowy językami niepaństwowymi”, przejrzała całą zgrozę sytuacji Kalėdienė, profesor i lingwista. I jak tutaj policzyć, ile to milionów Litwinów ulegnie dyskryminacji z tego powodu, bo języków niepaństwowych na świecie jest przecież całe multum, a każdy osobny przypadek, to i osobna dyskryminacja...
Są to zatem „decyzje absurdalne”, ubolewa bohaterka dzisiejszego felietonu z tytułem profesora. Ale nie byłoby tego złego, co by na dobre nie wyszło. Bo Kalėdienė rozjaśnia dalej, że wbrew pozorom te „absurdalne decyzje” „przypominają nam sfery, w których musimy jeszcze się podciągnąć”. I dalej pani profesor podaje przykład Łotwy, gdzie nauka w szkołach na wszystkich poziomach odbywa się prawie bez wyjątku w języku państwowym, i do czego my na Litwie mamy „się podciągnąć”. Zdaniem Kalėdienė bowiem, to „zwyczajna i nawet sama przez się zrozumiała praktyka”, którą praktykują wszystkie „dojrzałe demokracje”, a na jakie zwykliśmy wzorować. „Od USA i do Szwecji, od Wielkiej Brytanii i do Austrii”, robi wypady lingwistyczne palcem po globusie pani profesor. Przy czym zerowa znajomość poruszanej tematyki wcale dla niej nie jest żadną przeszkodą. Upowszechnia fake newsy pani profesor, jak kiedyś gazeta „Prawda”, opisująca ciężkie życie wyzyskiwanej klasy robotniczej przez burżujów na kapitalistycznym Zachodzie.
Wniosek? My na Litwie powinniśmy również w szkołach mniejszości narodowych wprowadzić język państwowy jako podstawowy język nauczania, bo przecież wzorujemy się na Zachodzie. Taki postulat zgłasza Kalėdienė (artykuł nosi tytuł: „Zamiast polskiego separatyzmu – język państwowy w szkołach”), podpierając się swym profesorskim tytułem i „fachową” wiedzą.
Cóż na tak „fachową” wiedzę można odpowiedzieć. Chyba tylko tyle, że w „demokracjach dojrzałych” jest dokładnie odwrotnie niż pozwala sobie bajdurzyć pani profesor. Tam od Skandynawii aż po Włochy i od Kanady aż po Szwajcarię wszędzie: w urzędach, w szkołach, w miejscach publicznych jest używany język mniejszości narodowych bądź naucza się w tym języku w szkołach młodzież, wywodzącą się z rodzin mniejszości narodowych.
O tym też mówi i to zaleca Konwencja Ramowa Rady Europy o Ochronie Mniejszości Narodowych, której wnikliwą lekturę polecam pani profesor. Aha, i gdyby przypadkiem pani profesor nie miała takiej wiedzy, to przypominam, że Litwa Konwencję podpisała i ratyfikowała bez żadnych wyjątków. Dokument zatem jest obowiązującym aktem prawnym na Litwie.
W „demokracjach dojrzałych” kompromitować się niewiedzą dozwolone jest dla wszystkich. Nawet dla osób z tytułem profesorskim. Jest jednak jedna uwaga w tym konkretnym, opisanym wyżej przypadku. Pani profesor Kalėdienė jest pracownikiem naukowym państwowego Instytutu Języka Litewskiego. Zatem jeżeli już ma gorące pragnienie autokompromitacji, to powinna to czynić raczej na własny rachunek, a nie tytułować się w dyskredytujących naukowo tekstach tytułem profesorskim jakby nie było państwowej instytucji.
Nawet w „demokracjach dojrzałych” nie wypada wystawiać na śmieszność państwa i jego instytucji...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Z mentalnością kaprala armii C.K.?
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.