Głosowaliście w myśl propagandy nieprawomyślnie, bo na samorządy, w których Polacy, rdzenni mieszkańcy Wileńszczyzny, mogliby mówić własnym głosem. Wszystkim „nieprawomyślnym” wyborcom zatem serdecznie dziękuję i życzę, byśmy razem dbali o samorządność na Wileńszczyźnie i nasze wspólne sprawy.
Szczegółowej analizy wyborów już dokonał dr Bogusław Rogalski, dlatego w swym komentarzu – by uniknąć powtórek – skupię się na wyborach, ale... w Estonii, które odbyły się równolegle z naszymi litewskimi.
Gdy my, na Litwie, wybieraliśmy samorządy, Estończycy u siebie wybierali nowy parlament. Po wyborach można powiedzieć, że rewolucji u naszych północnych sąsiadów raczej nie było. Ale rewolucyjne wrzenie owszem całkiem nawet było widoczne. Zwyciężyła, zgoda, partia o proweniencji liberalnej – Estońska Partia Reform (28,8 proc.), na drugiej zaś pozycji uplasowała się rządząca aktualnie w bałtyckiej republice Partia Centrum, na którą głosowało 23 proc. wyborców.
Ale łydki trzęsły się estońskim i europejskim elitom oraz tzw. „salonowi” z całkiem innego powodu. Chodziło o wynik prawicowej Konserwatywnej Partii Ludowej Estonii, która w oczach establishmentu jest nacjonalistyczna, a co najgorsze eurosceptyczna (domaga się np. w Estonii referendum na wzór brytyjskiego). Otóż tutaj rzeczywiście niepokój, a nawet lęk estońskich i europejskich elit oraz „salonu” był całkiem uzasadniony, bo popularność do niedawna zupełnie marginalnej partii gwałtownie wzrosła. KPLE w ostatnich wyborach zdobyła 17,8 proc., zajmując trzecie miejsce w parlamencie Estonii. Jest to wynik z jednej strony prognozowany, a z drugiej łechcący nerwy estońskim i europejskim elitom oraz „salonowi”.
Pytanie w tym miejscu trzeba by zadać nieoryginalne, raczej powtarzalne: dlaczego tak się stało, że w kolejnym kraju unijnym, który na dodatek tak dużo skorzystał z dobrodziejstw UE, nastąpił tak gwałtowny wzrost popularności siły politycznej delikatnie mówiąc nieżyczliwej Brukseli? Skąd ta nuta, by nie powiedzieć cały akord, silnego eurosceptycyzmu u Estończyków, którzy jak nikt inny potrafili wykorzystać członkostwo w elitarnym klubie Europy?
Ano, gdybym to pytanie zadał eurobiurokratowi albo – powiedzmy – komuś, kogo olśniewa wizja demokracji liberalnej, to na bank otrzymałbym odpowiedź, że to wina różnej maści populistów i nacjonalistów, którzy poprzewracali w głowie niezbyt wyrobionym politycznie obywatelom Estonii, zwłaszcza tym z małych miast, nieogarniających, na czym polega prawdziwy postęp. Po prostu nastraszono by ich złą Brukselą, emigrantami i gender.
Byłaby to odpowiedź oczywiście standardowa – płytka, uogólniająca, stereotypowa. Słyszeliśmy podobną narrację już wielokrotnie. Praktycznie po każdych ostatnich wyborach w różnych krajach europejskich, gdy, na przykład, we Włoszech triumfy święciły antyestablishmentowe partie jak Ruch Pięciu Gwiazd i Liga Północna, w Austrii przy okazji zwycięstwa Sebastiana Kurza i jego Austriackiej Partii Ludowej, czy nawet ostatnio – o zgrozo – w Szwecji, kraju skandynawskim, naznaczonym wszelkimi możliwymi postępami i nowoczesnościami, gdzie dużą pomyślnością cieszyła się skrajna partia Szwedzkich Demokratów. To wszystko powinno ludziom niezasklepionym pokazywać, że rządów Brukseli, zideologizowanej i bezsilnej, rządzonej przez tłuste koty pokroju Timmermansa, zaczyna obawiać się coraz więcej Europejczyków. W ilu jeszcze krajach unijnych muszą sukcesy odnieść partie skrajne, by Bruksela wreszcie przyznała, że jest problem. I lokalizuje się on nie w państwach, których obywatele „źle” wybierają, tylko w samej stolicy europejskich biurokratów.
Unia Europejska potrzebuje reform. Pilnych i dogłębnych, przywracających jej pierwotną tożsamość, jaką zakładali ojcowie założyciele Unii – Konrad Adenauer, Robert Schuman, Alcide De Gasperi. Inaczej czeka ją los kolosa o glinianych nogach.
W maju będzie moment prawdy. Odbędą się wtedy wybory do Parlamentu Europejskiego. Po estońskich wyborach – jestem przekonany – łydki eurobiurokratów w oczekiwaniu na maj trzęsą się jeszcze mocniej...
Tadeusz Andrzejewski
Rota
Komentarze
Bo Polacy na Wileńszczyźnie to jedna rodzina. Głosują na swoich liderów i obdarzają ich zaufaniem i wyborczym poparciem. A rozbijaczom pokazują czerwoną kartkę...
To już nie jest kolos, a kartel lobbystów z LGBT+ i koncernów przemysłowych, któremu przewodzą najemnicy pokroju Junckera. A Tusk, Merkel, Macron to polityczne laleczki na sznurkach, którym pozostało jedynie polityczne walcowanie sumień europejczyków do "jednego słusznego" konceptu unii marksistowskiej.
Jeśli nie chcemy, aby następne pokolenia w całości zostały owładnięte tą marksistowską falą musimy właśnie teraz powiedzieć STOP.
Jest jeszcze zataczający się nadkomisarz Juncker.
Jest figurant Tusk...
I jak z takimi "liderami", o fatalnej kondycji i prostej konstrukcji intelektualnej, ta unia ma się nie rozsypywać?...
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.