Po tych słowach premiera na Litwie zawrzało jak w ulu, do którego wdarł się szerszeń. Liberałowie, uszom swoim nie wierząc (bo do tej pory o konszachty z Kremlem były posądzane zgoła inne osoby i partie), podczas godziny rządowej w Sejmie z udziałem wszystkich polityków z różnych partii postanowili dopytać premiera o co chodzi. Jak mówił Eugenijus Gentvilas, który pytanie w sprawie „przecieku” o potencjalnej ręce Kremla premierowi zadał, spodziewał się, że szef rządu „atsikveps”, czyli spuści parę i ze wszystkiego się wycofa tłumacząc, że źle go zrozumiano.
Premier jednak dość rozczarował Gentvilasa, bo nie tylko pary nie spuścił, ale jeszcze bardziej „dave garo” (dał czadu). Odpowiadając na pytanie szefa liberałów, wypowiedział się jeszcze bardziej dosadnie i kategorycznie, potwierdził też swoje supozycje, iż konserwatyści planują obalić rząd. Wyraził ponownie domniemanie, że w tym procederze swoje długie palce może maczać Moskwa, zawsze zainteresowana zamętem i „smutą” u swoich sąsiadów „z bliżniego zarubieżja”. Jak cytują media, na pytanie Gentvilasa, Skvernelis dał odpowiedź sugerującą, że trafił do jego rąk plan obalenia rządu „chłopów”. Wynika z niego, iż prawomocnie wybraną władzę obalić zamierzają konserwatyści. Premier zaś nie odrzuca możliwości, że może to być czynione z inspiracji Kremla. I dlatego, jak podkreślał szef rządu, litewskie służby specjalne będą musiały odpowiedzieć na te ciągle „rozpowszechniane pogłoski”. „Chcę byście wiedzieli (...). Posiadamy schemat, od czego to wszystko się zaczęło (...). To jest chęć wszczęcia chaosu, a z drugiej strony mogę powiedzieć – to, co jest czynione, jest konsekwentnym planem – nie ci zwyciężyli”, walił bez ogródek premier świadomy, że słuchają go również przedstawiciele jaskółczej partii.
Konserwatystów, zwyczajowo mocno nabuzowanych w sprawie podejrzeń o współpracę z Kremlem przedstawicieli innych partii, słowa premiera musiały rozwścieczyć bardziej niż czerwona płachta rozjuszonego byka. To oni przecież jak dotychczas zwykli robić z niewygodnych sobie adwersarzy to, co walec robi z pomidora, wykorzystując właśnie „kartę moskiewską”. Jak pokazuje historia, oskarżali o współpracę z Kremlem właściwie każdego, kto im w danym momencie na drodze zawadzał.
Na początku byli to socjaldemokraci, którzy, gdy na początku lat 90. połączyli się z postkomunistami Algirdasa Brazauskasa, od razu stali się w oczach landsbergistów agentami Moskwy. Potem przyszła kolej na Artūrasa Paulauskasa, który swego czasu niepomiernie się wywindował wraz ze swymi socjalliberałami w popularności, zagrażając tym samym dominacji konserwatystów. Był to wystarczający powód, by rzucić na niego odium człowieka Moskwy. Dalej był Rolandas Paksas, owszem polityk nieadekwatny i w świetle ostatnich jego rewelacji o pośrednictwie między Putinem a Trumpem w ratowaniu światowego pokoju – niepoważny, niemniej usunięty z urzędu prezydenckiego na podstawie lipnego (albo przynajmniej naciąganego) impeachmentu. Bo musiał być agentem Kremla, skoro postawił się konserwatystom. Wiktor Uspaskich, wiadomo, z automatu już niejako przesądzone było mu być „szpionem”, z którym nikt nie ma prawa zadawać się na Litwie. Daleki jestem od bronienia Uspaskicha i nie odmawiam racji tym, którzy posądzają go o promoskiewskość. Ale toporność z jaką konserwatyści z każdego swego konkurenta politycznego robią agenta Moskwy tylko na zasadzie, kas paneigs, kad… (kto zaneguje, że…) też jest irytująca.
Błędem byłoby oczywiście sądzić, że konserwatyści wszyscy jak jeden mąż zapadli na paranoję indukowaną wyzwalającą zespół lęku uogólnionego, każącego widzieć w każdym niewygodnym litewskim polityku potencjalnego agenta Moskwy. Na pewno tak nie jest. Uważam, że oskarżając politycznych konkurentów o prorosyjskość czy wręcz agenturalność landsbergiści najczęściej robili to z cynicznego wyrachowania, by w ten sposób napędzić sobie dodatkowych wyborców do urn wyborczych. Kalkulacja prosta. Najpierw należy nastraszyć naród politykami, którym przyszyło się kremlowską łatkę, a potem tenże naród wezwać do głosowania na jedynych jego wybawicieli, czyli... na siebie.
Przez ostatnie lata i dekady konserwatyści na tyle zżyli się z myślą, że to oni jedynie mogą na Litwie rozdawać certyfikaty lojalności wobec państwa politykom innych opcji, że nawet nie przeszło im przez myśl, że ktoś inny może uczynić to samo względem nich.
Skvernelis jest pierwszym politykiem, którego nie da się zbyć jako oszołoma, co się ośmielił taką tezę postawić. Może uległ emocjom zdegustowany destrukcją partii Landsbergisów w próbach zablokowania przyjęcia nowego budżetu. Nie może jednak to zmienić sensu przysłowia (które nieco zmodyfikowałem dla potrzeby sytuacji) mówiącego, że kto kremlowskim mieczem walczy – od niegoż też ginie...
Tadeusz Andrzejewski
Komentarze
Dobrze, że poruszyłeś tę kwestię. Nikt zdrowo, a ja dodałbym nikt kto po polsku myśli nie zagłosuje na konserwy, liberałów czy socjalistów.
Ale i w drugą stronę. Tak samo nikt nie startuje z list tych partii, bo wie, że sam się nie dostanie a jedynie odbierze głosy polskiej partii, czy li polskiej społeczności - jednym słowem Polakom - swoim!!!
Dlatego start np. Klonowskich czy innych (Julka Mackiewicz) służy to jedynie rozbijactwu. Sprawa Polska jest jedna i powinno robić się to pod jednym sztandarem, a nie każdy sobie. Tylko osoba albo pozbawiona zdolności logicznego rozumowania albo osoba działająca z pełną premedytacją, może startować jako samodzielny podmiot na liście lietuviskiej partii. Bo na milion procent ani nie zaistnieje ani nie zdobędzie mandatu.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.