Przypomnijmy, że o całej sprawie stało się gwarno w naszej Bursztynowej Republice po tym, gdy 29 września kownianka Eglė Kručinskienė, spacerując z dwójką swych maluchów po parku w lasku Panemunė, musiała zdyscyplinować swego synka klapsem. Było tak, że Kručinskienė, zajmując się córeczką, pozwoliła oddalić się synkowi, który – nie zważając na prośby i wołania mamy – uciekał w kierunku niebezpiecznego zakrętu trasy rowerowej, gdzie mógł na niego wpaść rowerzysta. Matka musiała więc zostawić w lasku córeczkę, by puścić się w pogoń za brzdącem, który nie zamierzał zważać na żadne prośby i wołania swej karmicielki. Gdy go złapała wreszcie i próbowała zawrócić w kierunku siostrzyczki, nadal nie chciał dać się uśmierzyć, więc dała mu ręką kilka klapsów po kombinezonie w miękkie miejsce. Chłopczyk jednak uporczywie nie reagował na polecenia matki (na zasadzie dzieci w jego wieku: nic mi nie boli), dlatego ona dla posłuchu dała mu kilka razy po rączkach.
Akurat w pobliżu w tym czasie znalazła się jakaś inna para małżeńska, która, korzystając z osiągnięć technologicznych XXI wieku, zaczęła całą sprawę nagrywać na komórkę. Potem zapewne z tej samej komórki został wykonany telefon na policję, która przybyła na miejsce i nie patyczkując się dzielnie odebrała zszokowanej matce jej dzieci.
Dalej cała akcja w stylu hitchcockowego dreszczowca toczyła się już z udziałem specjalisty z Kowieńskiego Urzędu Ochrony Praw Dziecka, który zarządził, by chłopczyka odwieść na obdukcję cielesną, by ustalić, jaki uszczerbek na zdrowiu spowodowały u malca matczyne klapsy, o jakich pisaliśmy wyżej. Po drodze pech chciał, że dziecko się rozpłakało, więc ojciec (który – zaalarmowany o wydarzeniu – dołączył do żony i dzieci) wziął go z fotelika i próbował wynieść na zewnątrz, by uspokoić. Za nim jednak rzucił się „specjalista” i zaczął wyrywać z rąk ojca jego synka. Nie trzeba chyba wyjaśniać czytelnikom, że zachowanie takie tylko jeszcze bardziej pobudziło dziecko do krzyku i płaczu. Na dodatek na pomoc szarpiącemu się z urzędnikiem ojcu rzucili się przypadkowi przechodnie. W efekcie – zamieszanie, przerażenie malucha i naturalnie zadane mu traumy emocjonalne.
Końcowe konsekwencje zajścia – to odebrane rodzicom dzieci, które kilka miesięcy były przetrzymywane w domu dziecka, a potem w rodzinie zastępczej. Dopiero po nagłośnieniu niebywałego wręcz wydarzenia przez litewskie media oraz osobistej interwencji ministra pracy i opieki społecznej Linasa Kukuraitisa dzieci zostały zwrócone rodzicom, a urzędnik-porywacz zwolniony z pracy.
Pytanie post factum brzmi: dlaczego w ogóle do tak kuriozalnego i niebywałego w wymiarze presji urzędniczej wobec zwykłej rodziny incydentu doszło? I to „dlaczego” na początek należałoby skierować nie do urzędnika, tylko do pary przechodniów z parku, która zamiast podejść do samotnej matki (być może nieradzącej sobie z dwoma maluchami) i zwyczajnie zapytać, jak jej pomóc, zaczęła całe wydarzenie filmować i zgłaszać na policję. A wystarczył przecież jeden mały ludzki odruch i sprawa byłaby zamknięta. Żadnych policji, obdukcji i innych idiotycznych urzędniczo-prawnych czynności.
Zadziałał jednak syndrom norweski albo szerzej jeszcze go można nazwać skandynawski, polegający na bezmyślnym donoszeniu do urzędu nawet najdrobniejszego incydentu na linii rodzic-dziecko. W skandynawskich krajach bowiem społeczeństwo – sąsiedzi, rodzina, przypadkowi przechodnie, a i dzieci same – zachęcane jest wręcz przez władze, by donosić do tamtejszych urzędów ochrony praw dziecka o jakichkolwiek już nie tylko czynach, ale i podejrzeniach niestosownych zachowań rodziców wobec swych pociech. A za niestosowne może być uznane, dla przykładu, nietroszczenie się rodziców o swe dzieci, co może się wyrażać chociażby zbyt rzadkim kupowaniem im zabawek albo nowych ubrań. Jest cynk donosicieli i dziecko – często z zaskoczenia i bez żadnych prawnych formalności – natychmiast jest odbierane rodzicom. Za powód zaboru przy tym może wystarczyć czasami tylko uprzejme anonimowe powiadomienie sąsiada zza płotu, że dziecko znajomka, któremu co ranek grzecznie mówi się: „Dzień dobry” – jest smutne.
W Skandynawii prawdziwe polowanie na cudze dzieci urzędy przeprowadzają m.in. dlatego, że jest to dla nich bardzo intratny biznes. Miliardowy wręcz (wcale mi się nie pomyliły rachunki). Tymczasem głośny kowieński przypadek rodziny Kručinskasów wskazuje, że również na Litwie urzędnicy, którym na sercu powinno być dobro dziecka (a więc jego bycie z mamą i tatą), próbują wchodzić w buty Skandynawów. Z byle błahostki odbierać rodzicom dzieci. Przy tym niestety bywa też tak, że urzędnicy nie reagują w sytuacjach, gdy muszą reagować bezwzględnie jak np. w sprawie zakatowania na śmierć czteroletniego Matukasa przez rodzoną matkę i jej konkubina.
Mamy więc do czynienia z dwiema skrajnościami – nadgorliwością lub wręcz przestępczym zaniechaniem. Przed obydwiema trzeba ratować dzieci...
Tadeusz Andrzejewski
Komentarze
Przerażające ale niestety prawdziwe, to się dzieje w XXI wieku, gdy tylu mędrców ma usta pełne frazesów o wolności i tolerancji. To szokujące...
To jest chore. Chore społeczeństwo. Tragicznie pojmowana wolność. Brak konsekwencji prowadzi do dramatycznych wydarzeń oraz do fatalnego wpływu na wychowanie.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.