W okresie zaduszkowym nierzadko rozważamy nad sprawami wieczystymi, często w kręgu rodziny rozmawiamy także o tym, jak ma wyglądać… nasz własny pogrzeb. Jest Pani za tradycyjnym pochówkiem czy kremacją?
Kremacją i to zdecydowanie. Kościół katolicki tego nie zabrania. Ekologicznie: prochy w drewnianym pudełku. Oszczędnie: mniejsze koszty dla rodziny i niewiele zajmowanego miejsca na cmentarzu. Ludzi na świecie jest coraz więcej i wciąż przybywa miejsc pochówku. Kiedyś na nagrobek własny lub rodzinny mogli pozwolić sobie jedynie nieliczni i bardzo zamożni. Drewniane krzyże na mogiłkach ludzi z gminu szybko butwiały. Biedota jeszcze w I poł. XIX w. była chowana w mogiłach zbiorowych. Nie było zwyczaju przychodzenia na groby, tylko na mogilniki, jako miejsca pochówku jednych na drugich. Do tego nie częściej niż dwa razy do roku, by nie naruszać spokoju tych, którzy odeszli w zaświaty. Dziś jest inny zwyczaj. Nagrobków na cmentarzach, a i cmentarzy wciąż przybywa. Dlatego także z powodów demograficznych kremacja, chcemy tego czy nie, stanie się w przyszłości czymś oczywistym.
Od lat mieszka Pani w Niemczech. Czy tam również, jak na Litwie i w Polsce, urnę z prochami można trzymać wyłącznie na cmentarzach?
Tak, może to być cmentarz pod otwartym niebem, kolumbarium lub przeznaczona na ten cel kapliczka w obrębie cmentarza. Różne narody podchodzą do tego różnie. Bodajże Belgia jest najbardziej tolerancyjna pod tym względem: można prochy trzymać gdzie się chce, ale też rozsypać zgodnie z wolą rodziny lub nieboszczyka. W lesie, rzece, na łące, przydomowym ogródku… W Danii można rozsypać prochy nad morzem, ale nad jeziorem (gdzie woda stoi) już nie. W Australii jest popularny pochówek plażowy. Najczęściej robi się to w ustronnym miejscu (nie na oczach obcych) i gdy jest przypływ. W miarę możności najbliżej wody wykopuje się wtedy dołek i wsypuje prochy, które za chwilę zmyje ocean. W Wielkiej Brytanii pochówki są tak drogie, że można spopielić ciała nieboszczyka nawet na własnym podwórku, jednak przepisy nakazują, że ma to być daleko od wody i głęboko w ziemi. W Kalifornii jest ciekawy cmentarz podwodny, z wyrafinowanymi artystycznymi nagrobkami. Chętnie to miejsce odwiedzają turyści.
Słyszałam, że za granicą niektórzy trzymają urnę z prochami nawet w domu?
Moja londyńska koleżanka (Polka i katoliczka) zgodnie z lokalnym prawem trzyma prochy męża w swojej sypialni. Co tydzień stawia przy urnie świeżą czerwoną różyczkę, jak to robił za życia jej małżonek, co sobotę przynosząc razem z gazetą kwiatek dla niej. Koleżanka twierdzi, że w ten sposób czuje się lepiej psychicznie i chce, aby dzieci pochowały ich kiedyś razem. Sama też ma być skremowana. Zaznaczę, że trzymanie prochów w domu, „przy sobie”, to nic nowego. Między innymi w międzywojniu wszędzie woziła ze sobą „ miniaturowe trumienki małych dzieci” synowa Tyszkiewiczów z Landwarowa. Także Ludwika Śniadecka (zm.1866) z Jaszun, za mężem Czajkowska, młodzieńcza miłość Juliusza Słowackiego. Ale te damy nie były wyjątkami.
Z tego co wiem, dużo Pani podróżuje również pod kątem zwiedzania lokalnych miejsc pochówku. Ma Pani jakieś swoje ulubione nekropolie?
Mam, klasyczne: Rossa w Wilnie, Łyczakowski we Lwowie, Stare Powązki w Warszawie, Brompton w Londynie, Cimentière du Père Lachaise w Paryżu… Cmentarze-parki, w których znajdziemy zapis kultury, obyczajowości i materialnej kondycji różnych warstw społecznych. Aczkolwiek bardzo interesująco było na Teneryfie, gdzie zobaczyłam trumny stojące niczym na piętrach, jedna na drugiej, za szkłem. Na Antypodach spodobały mi się cmentarze mające tabliczki nagrobne (często to było tylko imię lub samo nazwisko) zrównane z ziemią. Tam wszechobecne są kangury, dlatego świeżych kwiatów się nie stawia i nie sadzi, bo będą zaraz zjedzone. Nie zapala się też zniczy ze względu na możliwość wzniecenia pożaru, który w gorącym kraju ugasić niełatwo.
W Niemczech istnieje leśny cmentarz (skrzynki z prochami i tabliczkami zawiesza się na wybranym drzewie i wybranej gałęzi). Ale też i kilka takich, na których można być pochowanym (po kremacji) razem ze swoim ulubionym zwierzątkiem (psem, kotem, papugą), jako stworzeniem boskim. Brałam kiedyś udział w angielskim pogrzebie, a właściwie w rozsypywaniu prochów nad wodą. Rodzina i przyjaciele płynęli łódkami, skrzypek grał ulubione melodie nieboszczyka. Zrobiło to na mnie wrażenie – spokój, cisza i respekt dla zmarłego. Tym bardziej, że została spełniona jego ostatnia wola.
Jakie według Pani powinny być groby: skromne czy okazałe?
W Niemczech na grobach dzieci leżą, siedzą i stoją frywolne aniołki. W Meksyku dziadkowie i rodzice zostawiają zabawki i słodycze. W australijskim Kalgoorlie koledzy dwudziestolatka zostawili butelkę piwa z karteczką „Och, John…Wypij za nas”. Raczej wolę mogiłki posprzątane z zapaloną świeczką, aniżeli kryształki Svarovskiego w marmurowej urnie. Jako historyk, oczywiście, gustuję w artystycznych nagrobkach-pomnikach, z motywem płaczki, anioła, złamanej niczym ścięte życie kolumny. Jednak przed laty urzekła mnie skromność podwarszawskiego cmentarza w Laskach, gdzie większość miejsc pochówku była porośnięta przyciętą trawką i miała jednakowe brzozowe krzyże.
Jak najbardziej opowiadam się za tradycją, za łączeniem starego i nowego, za wspólnym wielopokoleniowym miejscem pochówku, jak jest w przypadku mojej rodziny na cmentarzu św. Piotra i Pawła w Wilnie (Saulės kapinės). Niedawno z ciocią policzyłyśmy, że mój wnuk to już 7 pokolenie. Przed laty, gdy przebywałam z rodziną w Lozannie często chodziłyśmy z sąsiadką na grób jej męża. Niedawno pojechałam do Szwajcarii i zaproponowałam, że znów wybierzemy się tam razem. A Monika mówi: „Liliano, jaki cmentarz? 20 lat to wystarczający okres by się wypłakać i nachodzić. Nie wykupiłam koncesji na następne 20 lat, więc grób zlikwidowano. Trzeba ustąpić miejsce innym”. Z prochu powstałeś i w proch się obrócisz…
Czy istnieją na świecie inne niż pochówek szkieletowy i popielnicowy?
Istnieją i istniały. Dziś już w klasach początkowych dzieci wiedzą, że w starożytnym Egipcie zwłoki mumifikowano. W Chinach chowano je w jaskiniach skalnych. W Afryce niektóre plemiona zjadały zmarłego. Ludy tungusko-mandżurskie zawieszały nieboszczyków na drzewach (mało istotne było czy wyschły na szczapę czy też padły łupem drapieżnych ptaków). Jak wiadomo, Wikingowie swoich palili w łodziach. W Indiach i dzisiaj palą, na dodatek razem z dobytkiem, by niczego nie zabrakło i na tamtym świecie. Dawniej, gdy umierał mąż, palono również żonę, wcześniej podając silny środek halucynogenny, jak np. grzyby, konopie indyjskie czy opium.
A jak było u starożytnych Słowian?
Dawni Słowianie palili swoich zmarłych na stosach. W lasach, na uroczyskach lub polach usypywano z prochów kurhany zwane żalnikami od słów „żal”, „żałoba”. Na tychże kurhanach i mogilnikach lub pod dużym drzewem uważanym za święte odprawiano dziady, czyli inaczej mówiąc pogańskie Zaduszki, którym przewodził ubrany na biało guślarz. Wieś zbierała się wieczorem także w opuszczonej chacie lub stodole. Punktem kulminacyjnym, zarówno nad miejscem gdzie spoczywały prochy jak i w pomieszczeniu było rozpalanie ognia. Ogień miał wskazać duchom zmarłych drogę do miejsca, gdzie mogli spotykać żywych. Ludzie wierzyli, że dwa razy do roku umarli odwiedzali swoje domy i swoje rodziny. By dusze wróciły w zaświaty, skąd przybywały, zadowolone, należało je ugościć. Na żalnikach zostawiano kartofle, kołacze, jajka, suszone owoce. W pomieszczeniach – chleb maczany w mleku lub miodzie, które zebrani także spożywali. Uczta rytualna trwała zwykle do północy. Nie wolno było tego dnia nic siekać, tłuc, rąbać, ani też wylewać za drzwi czy okno wody, aby nie skrzywdzić błąkającej się duszy, bo inaczej nie zaznasz spokoju. Napotkanych tego dnia jałmużników należało poczęstować. Bogatsi dawali pieniążek, ponoszone ubrania, drewno na opał. Datek miał zapewnić modlitwę za pokutujące w czyśćcu dusze.
Czy dobrze zrozumiałam, że dawne Dziady odbywały się dwa razy w roku?
Tak właśnie, wiosną i jesienią. Związane to było z cyklem przyrody, z astronomicznym półroczem letnim (wiosna i lato) i zimowym (jesień i zima), tak zwanym przesileniem. Po zimie proszono o słońce i urodzaj, jesienią cieszono się z zebranych plonów częstując nimi także zmory. Zaduszki wiosenne zostały nam, na przykład, w co roku odbywającym się we wtorek wielkanocny święcie krakowskim „Rękawka”, dziś łączącym tradycję i zabawę. Nie chodzi bynajmniej o rękaw sukni czy płaszcza, tylko o słowo „grób”, czyli „raka” w jęz. serbskim. W średniowieczu na wzgórzu miejskim odbywały się odpusty. Zamożniejsi stojąc na górce rzucali jałmużnikom drobne monety i resztki jadła.
A dlaczego Zaduszki obchodzimy dzisiaj właśnie jesienią, a nie wiosną i od kiedy?
Jak wiadomo, zakorzenione od wieków wierzenia i przesądy ludowe trudno wyplenić. Można je jednak z powodzeniem zaadaptować wzbogacając o nowe treści. Katolicyzm to umiejętnie wykorzystał. By nakarmić jałmużników, duchy i samemu się posilić trzeba mieć czym. Na wiosnę było to trudne, jesienią dużo łatwiej, bo na początku listopada wszystkie plony były już zebrane, a stodoły pełne. Według Galów (V w. przed naszą erą) początek zimy i nowy rok rozpoczynał się 1 listopada. Ojciec Święty Grzegorz IV ogłosił dzień 2 listopada Dniem Zmarłych (Zaduszny), a 1 listopada jako dzień męczenników czyli Wszystkich Świętych Kościoła Katolickiego (dotąd obchodzony w maju), został przyjęty już 100 lat wcześniej.
Jak pogodzić Zaduszki i coraz bardziej fascynujące młodzież Halloween?
Zwyczajnie, mieć trochę respektu do cudzej kultury i wierzeń, a jednocześnie kultywować swoje tradycje. Pewne niezdrowe emocje nakręca dziś moda czerpana z Ameryki czy Szkocji, gdzie dawne wierzenia łączy się z zabawą. Swoje robi też biznes, bo przecież ktoś musi kupić dziwaczne maski, stroje i rekwizyty do nich. Na Zachodzie są popularne różne tematyczne imprezy – koncerty, przedstawienia, parady i bale przebierańców. Zgodnie z pradawnymi wierzeniami wigilia 1 listopada, czyli ostatni dzień października był odwiedzinami zmarłych, a jednocześnie zwycięstwem życia nad śmiercią. Trudno sobie wyobrazić rozkładające się zwłoki bez uszkodzeń ciała, krwi i łachmanów. Inna sprawa, czy trzeba to koniecznie w sposób drastyczny manifestować, choć na pewno jest to w jakiś sposób oswajanie ze śmiercią, której nie tylko dzieci się boją.
Ma Pani jakieś swoje wspomnienia z dzieciństwa wiążące się z Zaduszkami?
Cmentarz Bernardyński, wtedy faktycznie nieuczęszczany, a my chodziliśmy tam do „naszych”. Zwykle późnym wieczorem i ukradkiem. Dni wolnych od pracy wtedy nie było, a i czasy były takie, że niechętnie patrzono na chodzących w niedziele do kościoła czy zapalających w Dniu Zadusznym świece za zmarłych. Pamiętam smutny, bo duży, czarny i bez żadnego kwiatka czy wieńca) grób „Matka i Serca Syna” na Rossie. Jako kilkunastoletnie dziecko niewiele rozumiałam, co znaczą słowa „patriotyzm” czy „ojczyzna”. Jednak fascynowało mnie to, że pod tak ciężkim i okazałym kamieniem nagrobnym musi leżeć wielki człowiek, w dosłownym znaczeniu tego słowa. By nikt nie rozpoznał nas, w zupełnej już ciemności, wracając od „swoich” (moich pradziadków, siostry babci, brata taty etc.) zapalaliśmy „na Piłsudskiego” parafinowe świeczki niewiadomego pochodzenia, bo kupione u babuleniek pod Ostrą Bramą. Przy najmniejszym podmuchu wiatru nie chciały się palić, więc tata otulał je rękoma, a mama próbowała dotknąć kopcącego i śmierdzącego knota zapaloną zapałką. Wujek twierdził, że nazajutrz raniutko, gdy jechał tędy do pracy po świeczkach nie było nawet śladu… Sądzę, że mało istotne jest to, czy palenie światełek jest zwyczajem pogańskim czy katolickim. W każdym wypadku jest to ogień kojarzący się z życiem, śmiercią, a przede wszystkim ciepłem. Niech to ciepło zawsze będzie pomostem między nami żyjącymi, a tymi, co już odeszli.
A czy jakoś upamiętnialiście Zaduszki żałobnym domowym obiadem, jak to wielu robi obecnie, czy wspólnie wypitą herbatą?
Mniej więcej tydzień-dwa po Zaduszkach babcia organizowała w salonie większe zaduszkowe spotkanie zapraszając bliższych i dalszych krewnych, czasem także kogoś z przyjaciół. „Na pociechę”, jak mawiała, raczyła zebranych „zaduszkówką”. Była to domowej roboty nalewka na spirytusie z wodą, sporządzona według przedwojennego wiersza-recepty „Na Zaduszki” poetki Marii Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej. Pamiętam, że miałam pretensje, że tylko trzy krople należało się dzieciom z tego, co wyglądało na smaczny soczek, a było na bazie płatków fiołków i róż, miodu, ziarnek maku, ściętej pierwszym mrozem jarzębiny i jakiegoś zielska. Przy stole mówiono, że ta nalewka zawiera także „pocałunki i łzy” słane w kierunku Umarłych.
Ponadto był w naszej rodzinie taki fajny zwyczaj, że podczas świąt (Boże Narodzenie, Wielkanoc, Zapusty, Zaduszki) czytano okazyjne wiersze, opowiadanka, wspominano różne ciekawe historie, które znajomym lub przodkom kiedyś się wydarzyły. Właśnie z dzieciństwa noszę w swojej pamięci fragment poezji Władysława Broniewskiego:
W dniu Zadusznym
W dniu jesieni
Odwiedzamy bliskich groby
Zapalamy zasmuceni
Male lampki
Znak żałoby.
A jakiś ulubiony zaduszkowy wiersz już nie z dzieciństwa? Rozumiem, że nadal Pani czyta na różne święta okazjonalną prozę i poezję?
Tak, ten miły zwyczaj mi pozostał. Co roku czytam lub recytuję sama sobie Umarli… Znajomi… Kochani… Kazimiery Iłłakowiczówny. Ale najbardziej lubię Kiedy umrę kochanie autorstwa Haliny Poświatowskiej:
Kiedy umrę kochanie/ gdy się ze słońcem rozstanę/ i będę długim przedmiotem raczej smutnym/ czy mnie wtedy przygarniesz/ ramionami ogarniesz/ i naprawisz co popsuł los okrutny (…).
Dziękuję za rozmowę.
Rozmawiała
Irena Mikulewicz
"Rota"