Sprawa głównej doradczyni Grybauskaitė jest głośna i dawna. Ciągnie się od lat, gdyż sąd miał trudności z rozpoznaniem zarzutów wobec Daivy Ulbinaitė, oskarżanej przez prokuraturę o ujawnienie tajemnicy państwowej. Jako że skandal wybuchł dawno, nie wszyscy czytelnicy pamiętają pewnie o jego szczegółach. Pokrótce więc przypomnę, że przed kilkoma laty nasze służby (Sauguma znaczy się) przygotowały tajny raport o możliwych próbach dyskredytacji prezydent Grybauskaitė przez służby wschodniego sąsiada w związku z niejasną komunistyczną przeszłością naszej głowy państwa. Raport z gryfem „tajne" był do wglądu tylko dla ścisłego grona polityków – kierownictwa państwa i miał na celu przestrzeżenie ich przed możliwym zagrożeniem informacyjnym. Jednak, jak się okazało, żadne środki ostrożności ani nawet twarde procedury nie działają, gdy w grę wchodzi tzw. czynnik ludzki. Wtedy raczej zamiast procedur zaczyna sprawdzać się słynne rosyjskie przysłowie: „Szto znajut dwoje – znajet swinja". Tak się też stało w rzeczonym przypadku. Nie minęło i kilka godzin od przekazania przez VSD tajnej informacji prezydentowi, premierowi, przewodniczącej Sejmu i szefowi sejmowego komitetu bezpieczeństwa, gdy tajemnica państwowa stała się dostępna każdemu, kto potrafi wcisnąć klawisz komputera. Agencja BNS bowiem wrzuciła ją do sieci.
Agenci VSD byli „szybcy i wściekli". Wściekli, bo ujawnienie informacji będącej tajemnicą państwową zawsze potencjalnie naraża na niebezpieczeństwo dekonspiracji źródła informacji po stronie nieprzyjaznego państwa. Szybcy, bo zadziałali naprawdę błyskawicznie i już bodajże na drugi dzień orzekli, że znają źródło przecieku. Precyzyjnie, niemalże po minutach udowodnili (posiłkując się też innymi dowodami), że źródłem przecieku nie może być nikt inny, tylko główna doradczyni prezydent Ulbinaitė, której zostały postawione zarzuty karne. Ulbinaitė więc z pałacu prezydenckiego trafiła prosto na ławę oskarżonych, negując oczywiście swoją winę. Mimo że dowody, jak relacjonowały zresztą media, były twarde, to sąd okazał się dziwnie opieszały. Rozciągając proces na lata i ponoć zaniedbując wiele spraw proceduralnych orzekł wreszcie, że Ulbinaitė jest niewinna. Grybauskaitė tylko w to i graj. Natychmiast, nie czekając na uprawomocnienie się wyroku (czyli skorzystania prokuratury z prawa do odwołania się do sądu wyższej instancji), prezydent odtrąbiła triumf litery prawa i „tučtuojau" przyjęła swoją byłą doradczynię na powrót do pracy.
Pośpiech pani prezydent, miłującej ponoć prawo, był co najmniej dziwny. Kuriozalność wyroku sądu pierwszej instancji jest bowiem oczywista. Ulbinaitė niewinna, innych podejrzanych brak, tajemnica państwowa ujawniła się więc, należy rozumieć, samoistnie. Znawcy tematu jednak nie mają wątpliwości, że Grybauskaitė, przyjmując znowu pod swe skrzydła Ulbinaitė, dała sygnał organom praworządności, by nie próbowały drążyć szytego białymi nićmi orzeczenia sądu najniższej instancji. Sprawiedliwości bowiem – według prezydent - już się stało zadość.
Prokuratura jednak pokazała pazur i nie tylko się że odwołała do sądu wyższej instancji, ale zażądała też przesłuchania prezydent jako świadka, sprawdzenia zeznań Ulbinaitė na detektorze kłamstw, przesłuchania innych kluczowych świadków, czego wszystkiego zaniedbał sąd dzielnicowy. Czym się skończy brawura prokuratury, będącej jak dotychczas pod twardym obcasem prezydent, dopiero się przekonamy. Cała sprawa Ulbinaitė (kozła ofiarnego tak naprawdę) pokazuje jednak bardzo dosadnie, jak bardzo wybiórcze mamy na dzisiaj na Litwie państwo prawa.
Mamy państwo prawa właściwie tylko wtedy, gdy samo państwo wskaże, gdzie i kiedy należy je mieć.
Tadeusz Andrzejewski
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.