Akcja była ponad wszelką wątpliwość dobrze skoordynowana, o czym świadczy chociażby zawartość listów jak też treść oburzenia na cięcie. Jego podtekst był mniej więcej taki, że lokalny polski samorząd zabrał środki na drogę w Lindziniszkach, bo tam osiedlili się naujokuriai, którzy na Polaków nie głosują.
Daję dolary za orzechy każdemu, kto udowodni nieprawdziwość tezy, iż za akcją oburzenia stała konserwatywno-liberalna opozycja w podstołecznym samorządzie, która od lat hoduje sobie elektorat na antypolskich nastrojach. Nowo osiedleńcy, zanim jeszcze na dobre zadomowią się w rejonie wileńskim, już na dzień dobry są instruowani przez wspomnianą opozycję, jak to Polacy dyskryminują Litwinów pod ich stolicą, skąpiąc im pieniędzy na drogi, szkoły, przedszkola i nawet chodniki oraz latarnie. Na przykładzie Lindziniszek można wręcz w sposób klasyczny rozszyfrować bałamutność tych oskarżeń, mających zohydzić władze lokalne w oczach Jonaitisów przybyłych pod stolicę w celu szukania lepszego życia i perspektyw. Jonaitisom wmawia się, że samorząd celowo ich dyskryminuje tnąc im środki na wymarzoną drogę, a przemilcza się przy tym fakt, że wcześniej te środki zostały ścięte podstołecznemu samorządowi (jako tzw. „kołowemu”, otaczającemu duże miasto) przez władzę centralną, którą tworzy – jak wiadomo – konserwatywno-liberalna koalicja. Samorząd nie dysponuje własnymi środkami na tak poważną inwestycję infrastrukturalną, może wydać tylko to, co dostanie od rządu. Rząd Šimonyte ściął zaś drastycznie środki na drogi samorządowi, który więc nie miał innego wyjścia, jak tylko obniżyć nakłady na drogę w Lindziniszkach.
Tak długo i w szczegółach opisuję incydent, który doprowadził do skoordynowanej akcji protestacyjnej w Lindziniszkach, by pokazać pewien mechanizm sztucznego generowania problemów przez obecną władzę w tzw. samorządach kołowych, otaczających duże miasta. Władza doskonale wie, że tnąc niezbędne środki na drogi w tych samorządach, wygeneruje problemy wśród mieszkańców, którzy szukają lepszego i wygodniejszego życia pod stolicą. Liczy przy tym zapewne, że o te problemy uda się jej oskarżyć lokalny samorząd. Opisany przypadek w Lindziniszkach pokazał, że elektorat „pokrzywdzony” przez samorząd mógł w II turze wyborów przesądzić o wynikach wyborów mera.
Oczywiście, jeżeli nam zależy na prawdziwej analizie wyników wyborów w rejonie wileńskim, to bez wątpienia powinniśmy skupić uwagę na rezultatach głosowania nie II tury tylko I tury, gdzie partie rywalizowały wzajemnie na programy i zabiegały o sympatie wyborców atrakcyjnością pomysłów tudzież wynikami dotychczasowych prac na rzecz mieszkańców. Wynik wyborczy pokazał w tej sytuacji, że wygrana AWPL-ZChR „była widoczna nawet z kosmosu”, że zacytuję Viktora Orbana. Mimo dość gwałtownych zmian demograficznych na niekorzyść polskiej partii, partiom opozycyjnym nie udało się wysupłać nawet jednego dodatkowego mandatu w Radzie kosztem rządzącej partii. 18 do 13 – wynik sprzed 4 lat został obroniony przez rządzących, choć opozycja pisała już sobie historyczne zwycięstwo.
„Historyczne zwycięstwo” okrzyknęła dopiero po II turze, gdy udało się jej o „mikropindziurkę” - jak żartują Ukraińcy – czyli o 526 głosów przy ogólnej liczbie ponad 44 tysięcy oddanych głosów wyprzedzić w wyścigu merów kandydata Akcji Wyborczej. Ale to „historyczne zwycięstwo”, które tak uradowało nawet najwyższe czynniki w państwie, to raczej nie powód do dumy, tylko wręcz przeciwnie do wstydu. II tura – to nie był bowiem wykwint demokracji i coraz bardziej prozachodniego oblicza Litwy (jak chce tego Rasa Juknevičienė) w przypadku rejonu wileńskiego, tylko raczej pokaz standardów zbliżonych do tych, demonstrowanych przez „demokratów” zza wschodniej granicy. Można wręcz pokusić się do stwierdzenia, że został pobity niechlubny rekord zangażowania w celach wyborczych w jednym rejonie wszystkich zasobów państwa, poczynając od telewizji publicznej, poprzez polityczne zaangażowanie najwyższych rangą rządowych polityków po stronie przeciwnej kandydatowi mniejszości narodowych, i kończąc na zastosowaniu paramilitarnej otoczki w wyborach jednego tylko samorządu. Zwycięzcy jednak chyba i tak nie do końca czuli się zwycięzcami, skoro tak panicznie bali się zweryfikować swój triumf. Biorąc pod uwagę casus Rudomina, gdzie odnotowano próbę przerzucenia 100 głosów ze sterty kandydata AWPL na korzyść „zwycięzcy”, tudzież uwzględniając minimalną różnicę końcowego rezultatu, sama uczciwość podpowiadała przeliczenie głosów. Przecięłoby się wtedy wszelkie domysły i podejrzenia. Przewodnicząca obwodowej komisji wyborczej socjaldemkratka Janina Girucka jednak zdecydowanie sprzeciwiła się w tym przypadku zasadzie „białych rękawiczek” (czyli priorytetowego traktowania zasady maksymalnej transparentności liczenia głosów) i odmówiła liczenia kontrolnego, zwiększając tym samym tylko wszelkie domysły i podejrzenia. Zobaczymy, jaka będzie decyzja sądu w tej sprawie.
Konserwatyści, których zwycięstwa w skali państwa „z kosmosu widać nie było”, po wyborach próbują robić dobrą minę do złej gry. Wspomniana już europosłanka Juknevičienė roztacza wizję dwóch wspaniałych historycznych zwycięstw konserwatystów na polu ogólnej klęski. Pierwsze historyczne zwycięstwo zaliczył Valdas Benkunskas, który jako pierwszy konserwatysta bezpośrednio wygrał fotel mera w Wilnie, oraz drugie – też historyczne – w rejonie wileńskim. Gdzie konserwatysta Gediminas Kazėnas przegrał w cuglach, co prawda, ale zdaniem Juknevičienė, konserwatyści i tak zwyciężyli, bo „głosy Tėvynės Sąjungos zadecydowały bardzo wiele”, by wygrał socjaldemokrata. Juknevičienė więc odtrąbiła „wielkie wspólne zwycięstwo”, choć w skali kraju dla jaskółczej partii ogólnie była klęska (tylko 5 merów na 60 możliwych). Tłumaczy konserwatystka to tym, że cytuję: „jeszcze nie było tak na Litwie, by partie władzy doświadczyły zwycięskiej fali”. A „zwycięskiej fali” konserwatyści nie doświadczyli, bo był kryzys, pandemia, wojna, z którymi to wyzwaniami „rząd praktykantów” (jak żartuje sobie opozycja) radził sobie jak najgorzej w całej Unii Europejskiej.
Juknevičienė jednak i tak widzi to, co inni nie widzą. A mianowicie telepatycznie dostrzega, jak dzięki resztkom wyborców konserwatystów Litwa jest coraz bardziej „zachodnia” i coraz bardziej „oddala się od sowieckiej przeszłości”. Jeszcze trochę i tak się oddali, że nawet na prowincji „nowe pokolenie”, które nie pamięta czasów sowieckich, zacznie głosować na konserwatystów. Z tym nowym pokoleniem to Juknevičienė naprawdę przeholowała. Arytmetyka elementarna podpowiada, że nowe pokolenie już dawno w wolnej Litwie dojrzało, ale nie głosuje na konserwatystów, bo nie chce arogancji władzy i genderowej papki, jaką razem z „Laisve” próbuje im wcisnąć pod pozorem „zachodności” obyczajów. Rzadko mi się udaje zgodzić z posłem Ažubalisem, ale tym razem jest to ten przypadek. Ažubalis definiuje bowiem ostatni wyborczy brak sukcesu swej partii nadmiernym „utożsamianiem się albo nawet częściowym przejęciem politycznych założeń oraz wartości od partnera koalicyjnego – Partii „Laisvė”. I trafia w sedno. Potem wyraża nadzieję, że w łonie landsbergistów znajdzie się wola, by przemyśleć, „jaką drogą partia w przyszłości ma kroczyć”. Jak to jaką? Drogą wytyczoną przez Šimonyte, Landsbergisa juniora pod dyktando Raskevičiusa. W tej sytuacji pozostaje jedynie mieć nadzieję, jak to trafnie zauważył prof. Ryszard Legutko, że Zachód sam wcześniej upadnie pod ciężarem swych nowych „wartości”, zanim zdąży nimi zainfekować Wschód Europy...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Chyba że należy do tych co dla władzy i stanowisk wyrzekną się wszystkiego, z honorem na czele. A wszystko podporządkowują bezwzględnym działaniom dla osiągniecia celów, zgodnie z makiaweliczną zasadą: cel uświęca środki.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.