Czekamy zatem wszyscy. Tylko, jeżeli rozejrzeć się wokoło, to można bez trudu się przekonać, że bardzo wielu czeka... na wszystko, tylko nie na Jezusa. Radośnie wyczekuje pięknych prezentów, kolorowej, błyszczącej lampionami choinki, bajecznych, obfitych świąt, czarującej atmosfery, wymyślnych życzeń świątecznych - i to nic, że nie bardzo wiadomo z jakiej okazji. Mówimy wtedy ogólnikowo, że dopada nas magia świąt.
W Niemczech jest jeszcze trochę inaczej. Kiedyś, jak byłem tam jakiś czas temu na studiach podyplomowych, po raz pierwszy zetknąłem się z określeniem „Weinachtenstress". Po polsku to brzmiałoby jak stres bożonarodzeniowy. Autentycznie nie mogłem od razu pojąć, o co z tym stresem Niemcom chodzi. Więc postanowiłem zapytać autochtona (podejrzewając, że po prostu nie pojmuję subtelności obcego mi języka), co znaczy ten ciągle powtarzany w reklamach „Weinachtenstress". Ten zaś – popatrzywszy na mnie ze zdziwieniem (jak to mi po wileńsku się powiedziało) – na pytanie odparł pytaniem. Czy aby potencjalny zakup tak wielkiej ilości prezentów dla całej rodziny w okresie świąt nie jest stresujący? Zwłaszcza że na początek to trzeba te prezenty wymyślić, później w tłumie i ścisku podobnych do siebie konsumentów odnaleźć je na półkach sklepowych. No i na koniec jeszcze po mniej lub bardziej udanych zakupach w świątecznych korkach jakoś tam dokołatać się do domu. – Czyż nie jest to stresujące, zakończył wyjaśnienie dla laika autochton. Jest, przyznałem mu w duchu.
Wreszcie po tak męczącym „przygotowaniu się" oczekujemy na same święta. A ich magia wówczas polega właśnie na wymianie z wielkim trudem zdobytych prezentów (pecha ma ten, komu prezent okazał się zbędnym i niepotrzebnym gratem albo wodą toaletową o nieodpowiednim zapachu), składaniu życzeń (szczęścia, zdrowia, pomyślności), no i obfitej konsumpcji. Jeszcze przed Pasterką czujemy się obżarci, ociężali, zmęczeni. Cała magia przemienia się w jakąś pustkę i zniechęcenie. „Ale bardzo kulturalnie spędziliśmy święta", odpowiemy każdemu, jakby ktoś zapytał, słowami Sergiusza Piaseckiego z jego kultowej powieści „Zapiski oficera Armii Czerwonej". Jeżeli ktoś nie czytał albo nie był na sztuce w świetnym wykonaniu Polskiego Studia Teatralnego w Wilnie, to wyjaśniam, że takimi słowami spuentował bibę świąteczną tytułowy oficer Armii Czerwonej, na której krasnoarmiejcy wódę zagryzali burżuazyjnymi bananami zaprawionymi olejem, po czym zbiorowo „jeździli do Rygi".
Papież Franciszek, goszcząc kilkanaście dni temu w Parlamencie Europejskim, bardzo wymownie współczesną Europę porównał do starej, bezpłodnej kobiety. Leciwa niewiasta pogrążyła się w konsumpcjonizmie, wygodnictwie, gnuśności, sprośnościach, zabobonach i strachu (żeby tego wszystkiego jej ktoś nie zabrał). Zatraciła swą duszę. W wielu krajach niemal do szczętu wycięła swe chrześcijańskie korzenie. Zapadła w starczy marazm i mówi, że jest jej dobrze. Kwitnie niczym zwiędła ruta.
Czas najwyższy, by się nawróciła i zaczęła świętować Adwent. Jeszcze czas, zanim nie będzie za późno...
Tadeusz Andrzejewski
Komentarze
Ładnie to ujęłaś, szczególnie ten nasz adwent na Litwie w ciągłym oczekiwaniu...
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.