Łotewski wariant stopniowej likwidacji szkół narodowych w języku niepaństwowym na Litwie nigdy nie miał się ziścić. Chodziło jedynie o kilka przedmiotów, by lepiej wdrożyć młodzież do przyszłych studiów wyższych, jakie przecież w naszym kraju odbywają się w języku litewskim. Tymczasem minęła zaledwie nieco więcej niż dekada od pamiętnej reformy Steponavičiusa, a jego obietnice ulotniły się jak dym z fajki wypuszczony przez bladą twarz. Minister w międzyczasie odszedł z polityki w niesławie oskarżony o nieprawne gromadzenie funduszy na swe kampanie wyborcze. Koło historii zaś zatoczyło swój krąg. Do rządu w Wilnie na powrót wróciła liberalno-liberalna koalicja, czyli koalicja landsbergistów (którzy w swym szyldzie partyjnym mają mylący wyborców wpis „konserwatyści”) z liberałami. Na stołku ministra oświaty, nauki i sportu usiadł Gintautas Jakštas, specjalista bardzo wąziutkich profilów, bo pozbawiony nawet kompetencji odróżniania kobiety od mężczyzny, i on to ogłosił wbrew temu, co na byczej skórze obiecywał Steponavičius, że będzie szukał podstawy prawnej, aby zlikwidować szkoły rosyjskie w naszym kraju. Gdy mu politycy (również z szeregów koalicyjnych) wybili tak bezpośredni zamiar z głowy, rząd Ingridy Šimonyte swój cel strategiczny postanowił osiągnąć rękoma swych partyjnych kameradów tyle że szczebla samorządowego. Postanowiono zainscenizować oddolną inicjatywę merów, którzy nagle poczuli potrzebę – a jakże – niesienia pomocy młodzieży nielitewskiej w jej potencjalnych trudnościach językowych w studiowaniu na Litwie w języku państwowym. Gorący kartofel majstrowania przy lituanizacji szkół mniejszości narodowych przerzucono zatem na merów samorządów, na których rewirach funkcjonują szkoły z polskim i rosyjskim językami nauczania.
W Wilnie do sprawy bardzo aktywnie włączył się tandem Benkunskas Šileris, reprezentujący w stolicy barwy partii rządzących na szczeblu centralnym.
Pisaliśmy już, że wicemer Šileris rozesłał pisma do dyrektorów gimnazjów, progimnazjów oraz szkół podstawowych nauczających w stolicy po polsku bądź po rosyjsku, w których zażądał od swych podwładnych prawem kaduka, by ci natychmiast zwiększyli tygodniowo liczbę godzin litewskiego o dwie. Postawił też wymóg, aby w swych placówkach zaczęli tworzyć klasy, w których cały proces nauczania miałby się odbywać wyłącznie po litewsku (język ojczysty tylko na dodatkowych lektoratach miałby być przyswajany przez uczniów). Dyrektorzy trochę osłupieli z powodu takich żądań pracodawcy, gdyż nie są one w jego kompetencji. Podstawy programowe i ich kształtowanie są wyłączną domeną ministerstwa oświaty.
Bezprawne działania trzeba więc było ubrać jakoś w szatki legalizmu, więc wiceminister oświaty Ramunas Skardžius zainscenizował naradę z włodarzami samorządów, na których terenach działają placówki z nielitewskim językiem nauczania w celu uprawomocnienia ich do działania. Na zebraniu, jak wynika z relacji mediów, jak z rogu obfitości padały oddolne propozycje wicemerów, jak należy pomagać uczniom nielitewskich szkół, by ulepszyć im start w życie dorosłe, uszczęśliwić ich pozbawiając prawa do nauki w języku ojczystym, uatrakcyjnić im naukę wprowadzając np. 50 proc. przedmiotów do nauczania po litewsku. Idee były twórcze, a potrzeby ich wdrażania wręcz musowe. Bo jak wyraził się wicemer Šileris, nie chciałby on, by „Wilno stało się przystankiem tranzytowym dla ruskiego miru”. No nikt przecież nie chciałby tego, więc argument Šilerisa wybrzmiał trochę jak szantaż. Przy czym odpowiedzialność zbiorową miałyby ponosić nie tylko rosyjskie dzieci, ale też polskie. Bo przecież propozycja, by połowę wszystkich przedmiotów nauczać w języku państwowym, dotyczyła wszystkich szkół mniejszości narodowych. Tak samo idea, by na szczeblu nauczania przedszkolnego zwiększyć z 8 do 20 godzin wykładanie po litewsku.
Wiceminister Skardžius rad zaangażowaniu i zapałowi stołecznych włodarzy wykonkludował ze spotkania następująco brzmiącą myśl: „Należy wytyczyć wyraźną minimalną granicę, ile uczyć się języka litewskiego. I to byłoby obligatoryjne dla wszystkich samorządów, wszystkim szkołom mniejszości narodowych”. Zauważmy „wszystkim”, a nie tylko tym z ruskiego miru. Ale to nie koniec jeszcze konkluzji wiceministra. Dalej bowiem on podbija bębenek lituanizacyjny: „A samorząd, gdyby dostrzegł takie możliwości, chęć i resursy wykonywać to z większym przyspieszeniem, w większej objętości, to mógłby to czynić”. Czyli plan jest klarowny. Rząd i ministerstwo umywają ręce jak Piłat, bo nie mogą likwidować szkół mniejszości narodowych z powodu braku podstaw prawnych oraz potencjalnego międzynarodowego skandalu, ale merowie na swych rewirach mogą to robić oddolnie. Pirmyn, podjudza minister swych partietisów, macie wolną rękę, a niech wam możliwości, chęci i resursów nie zabraknie.
Jest to oczywisty zamach na szkolnictwo mniejszości narodowych, mimo dawnych zarzeczeń polityków liberalno-liberalnej koalicji, że żadnych modeli łotewskich na Litwie nie będzie. Na Łotwie, przypomnijmy, są kardynalnie inne uwarunkowania, gdy idzie o rosyjską mniejszość. Różni nas z sąsiadem z północy pod tym względem niemal wszystko. Uwarunkowania historyczne, liczebność rosyjskiej mniejszości oraz jej wpływ na życie polityczne i społeczne kraju. Na Łotwie rosyjskojęzyczni stanowią ponad 30 proc. wszystkich mieszkańców, u nas zaledwie ok. 6 proc. W stolicy Łotwy Rydze Rosjanie wręcz stanowią większość, dzięki czemu Nił Uszakow, etniczny Rosjanin, mógł wielokrotnie wygrywać tam wybory mera. Rosjanie na Łotwie ogólnie należą do wpływowej, zamożnej grupy narodowościowej, nie zawsze lojalnej wobec swego kraju. Jest zatem tam (jak i w sąsiedniej Estonii) sytuacja ekstraordynaryjna, gdy idzie o napływową ludność rosyjską, z którą nasi sąsiedzi muszą sobie radzić. Na Litwie nic takiego nie występuje albo – jeżeli już – to w skali nieporównywalnej z sąsiadami. Likwidacyjne zapędy konserwatystów i liberałów mają więc czysto charakter polityczny, odwetowy na wszystkich mniejszościach. Litewskiej sytuacji narodowościowej nie powinniśmy porównywać z łotewską czy estońską. Jeżeli już to moglibyśmy równać się na Skandynawów. Przecież prezydent Dalia Grybauskaite tak niedawno jeszcze próbowała przekonać Europę, że jesteśmy narodem północnym, nie wschodnim. Ciążymy do Skandynawii. Skoro tak, to może powinniśmy też ciążyć do jej wzorców w zakresie rozwiązywania kwestii oświaty mniejszości narodowych. W Finlandii mimo że Szwedów tam jak na lekarstwo, to język szwedzki jest państwowy, na Wyspach Alandzkich funkcjonuje szkolnictwo szwedzkie, w kraju zaś działają uniwersytety z językiem wykładowym szwedzkim.
W ataku na szkoły mniejszości pod pretekstem geopolitycznym landsbergistom chodzi o zupełnie inne „barany”, jak mówią Francuzi. Chcą je zniszczyć, bo od dawna mają taki plan. Podmiana języka ojczystego na język państwowy ma służyć temu, by młodzież z tych szkół zaczęła kształtować swe myśli nie w języku ojczystym tylko państwowym. By ten ostatni stał się pierwszym językiem dla dzieci z rodzin również polskich. A język ojczysty stałby się językiem ewentualnie wyuczonym, o ile w ogóle. A pamiętajmy, że język, w którym myślimy, formuje naszą tożsamość, samookreśla nas od strony narodowościowej. Podpowiada nam – „jaki (jest) znak twój”. Gdy pierwszym językiem, w którym formułujemy myśli, stanie się język państwowy, to tylko kwestią czasu będzie, kiedy rozpłynie się nam nasza tożsamość.
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Innymi słowy dopuszcza pogwałcenie praw obywatelskich, gwarancji nauczania w języku ojczystym, łamanie prawa międzynarodowego itd.
Jest to nic innego jak kolejna odsłona dyskryminacji i piętnowania ludzi przynależących do mniejszości narodowych.
Jak wobec problemu reaguje dyplomacja polska, wysokie organy państwa polskiego, w których kompetencjach są sprawy polityki wschodniej, ze szczególnym uwzględnieniem sytuacji Rodaków na Kresach?
Ale razem, zjednoczeni, obronimy polskie szkoły!
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.