Miasto eurokratów i międzynarodowej finansiery uchodzi powszechnie za jedno z najbogatszych w Europie. Tak wygląda na pierwszy rzut oka, tak też jest na papierach. PKB na jednego mieszkańca ma ono bowiem w wysokości ponad 66 tysięcy euro. Robi wrażenie, choć w rzeczywistości, jak zauważa polski ekspert spraw unijnych i publicysta Dariusz Matuszczak, Bruksela jest bankrutem. Jej nominalny dług publiczny sięga bowiem bagatela 17 mld euro i rośnie co roku o kolejne 1,5 mld. Sama obsługa tak gigantycznego zadłużenia, biorąc pod uwagę wysoką inflację na kontynencie, rocznie kosztuje brukselski budżet 250 mln euro w ramach płaconych odsetek. Żeby wyrwać się ze spirali zadłużenia, zauważa ekspert, potrzebny by był solidny wzrost gospodarczy Belgii, na który jednak nie zanosi się. Gospodarka Kraju Tulipanów jak i wielu innych krajów starej Europy jest na pograniczu recesji. Zadłużenie kraju (który Nigel Farage – eurosceptyk z Wielkiej Brytanii – uważa za „niekraj”, o czym napiszemy później) sięga 105 proc. PKB i dawno przekroczyło dopuszczalne przez unijną Brukselę minimum w postaci 60-procentowego progu. Ale któż by na to zwracał uwagę. Bruksela przecież Brukseli oka nie wykole, zwłaszcza że Grecja, Hiszpania, Włochy, Francja mają jeszcze wyższe zadłużenia.
Potężny dług publiczny stolicy Europy wymusza na jej włodarzach drakońskie oszczędności, co wpływa m. in. na stan infrastruktury, instalacji komunalnych w opływającym w bogactwa mieście, gdzie regularnie zapadają się pod ziemię całe odcinki dróg, 500 km rur komunalnych potrzebuje pilnej wymiany, ale tego nikt nie robi, bo nie ma forsy. Paradoks na miarę gospodarczego Nobla. Wizytówką Brukseli jest jej dworzec centralny Midi, który jednak, jak wytyka Matuszczak, stał się meliną dla wszelkiej maści złodziei, rabusiów i innych typków spod ciemnej gwiazdy. Rocznie towarzystwo to aż 10 tysięcy razy obrabia gości belgijskiej stolicy i samych Belgów, co - jak wyliczyła gazeta „Standaard” – daje przeciętnie 10 oskubań frajerów dziennie, jak by powiedział błatny kieszonkowiec sprzed wojny. Wstyd i hańba dla miasta, do którego obcokrajowcy przybywają ekskluzywnymi liniami w rodzaju Eurostar czy Thalys, konkluduje belgijska gazeta.
O przesławnej dzielnicy brukselskiej Molenbeek zamieszkałej przez emigrantów, wskutek czego stała się ona no-go zone, napisano wiele sensacyjnych artykułów. W kontekście funkcjonowania bankrutującej stolicy Europy można chyba że jeszcze dopisać epigram. Inskrypcję o tym, jak belgijscy antyterroryści próbowali zatrzymać islamskiego terrorystę, wytropionego po zamachu w paryskim klubie Bataclan, właśnie w dzielnicy Molenbeek. Musieli tam wjechać w biały dzień tankietkami, jak najszybciej aresztować islamistę i wiać w podskokach z dzielnicy, bo miejscowi już zaczęli obrzucać ich wozy kamieniami szykując się do rozruchów. Belgijska policja dostaje też pewnie szoku, gdy wyczyta w gazetach, że szykuje się mecz piłkarski pomiędzy klubem z tego miasta a którąś drużyną z – powiedzmy – kraju Maghrebu. Niezależnie od wyniku spotkania armagedon na ulicach Brukseli jest gwarantowany. Miejscowi kibice pochodzenia afrykańskiego będą bowiem albo hucznie świętować zwycięstwo, albo tak samo (a może jeszcze bardziej) powetować porażkę. Zawsze wówczas słynny brukselski płomienny barok zabytkowych miejscowych kamienic jest w śmiertelnym zagrożeniu dewastacji jak po przejściu dzikich Hunów. Tak się ma dzisiaj Bruksela, miasto ostentacyjnego bogactwa, upadłych dzielnic i złodziejskich melin.
Ale wróćmy jeszcze na chwilę do określenia „niekraj”, jakim Belgię określił najsłynniejszy brytyjski eurosceptyk Nigel Farage. Chciał tym samym podkreślić sztuczność bytu tego państwa, składającego się tak naprawdę z dwóch wzajemnie nie znoszących się nacji – Walonów i Flamandów. Żyją one pod dachem jednego państwa pod przymusem, pod groźbą unijnej Brukseli, że w razie separacji i rozpadu Belgii eurokraci wyniosą się z jej stolicy, pozbawiając ją środków do życia. Bo Bruksela w lwiej części żyje (by nie powiedzieć pasożytuje) z datków unijnych instytucji, legionów unijnych lobbystów, klerków, których liczba sięga 50 tysięcy, tworząc swego rodzaju miasto w mieście, oraz niezliczonej rzeszy euroturystów, przybywających do miasta na zaproszenie europosłów, by przepuścić tam pieniądze z bezdennej kasy europarlamentu. Belgia jest więc krajem sztucznym, sztucznie utrzymywanym przy życiu. Gdzie po każdych wyborach parlamentarnych rząd nie może powstać nawet w ciągu pół roku, bo partie wrogich wobec siebie nacji nie mogą się porozumieć. A jak już się jakoś tam dogadają zgrzytając zębami, to powstaje tam rząd mega zdublowany. Każdy bowiem niemal urząd, każde krzesło polityka jest dublowane, równoważone innym urzędem i krzesłem dla polityka nacji konkurencyjnej. Jak Walon obejmuje resort „A”, to musowo Flamandczykowi musi przypaść odwrócony resort z literką „A”. Taki potworek, chyba nie trzeba tłumaczyć, jest niebywale zbiurokratyzowany, mega marnotrawny. Już w czerwcu bieżącego roku Walonów i Flamandczyków czekają podwójne wybory i do europarlamentu, i do parlamentu krajowego. Konia z królewskim rzędem temu, kto odgadnie, co Belgię czeka po ich zakończeniu.
Ale w długach tonie nie sama tylko Bruksela czy Belgia. Tonąć zaczyna też Unia. Budżet jej się nie spina po tym, gdy zaciągnęła bagatela 800 mld euro kredytu na tak zwany Fundusz Odbudowy, który w założeniu miał ratować gospodarki unijnych państw dotkniętych pandemią covidu. Eurokraci z Komisji Europejskiej dług zaciągnęli, ale legendarna ich biurokracja, nieudolność, rozrzutność plus jeszcze wysoka inflacja spowodowały, że pojawił się bisschen problem z jego obsługą. Dług miał być finansowany z zasobów własnych Unii, które miały się pojawić z kilku źródeł. Najważniejsze – to kryptopodatek nałożony na Europejczyków pod płaszczykiem daniny z ETS II. Jest to haracz, jaki Bruksela zamierza pobierać z państw członkowskich za eksploatację samochodów osobowych, ogrzewanie domów, za latanie samolotami. Jak wiadomo we wszystkich wymienionych przypadkach do atmosfery wydzielany jest szkodliwy gaz CO2, bo samochody mają rury wydechowe, domy – kominy, samoloty – turbiny. Więc eurokraci uznali, że za to Brukseli należy się podymne, że nawiążę do podatku stosowanego w czasach zamierzchłych przez monarchów wobec chłopów. Nie wiem, czy krowy znajdą się na liście, bo też puszczają gazy przodem i tyłem i psują powietrze. Klerkowie brukselscy, choć jest ich legion, ale i tak nie dają rady policzyć wszystkich kominów, rur wydechowych, krów, byków i turbin, więc pewnie dlatego mają problem z usystematyzowaniem nowego podatku, co oznacza, że Bruksela ma problem z płatnością długu covidowego.
Ledwo dycha ta Unia, egzystując od kryzysu do kryzysu. Ale i tak chce mieć coraz więcej władzy, kompetencji, sprawstwa. Chce superpaństwa i eurokołchozu, gdzie nie tylko przywitają się na nowo ze sobą Walonowie z Flamandczykami, ale też Grecy ze Szwedami, Litwini z Portugalczykami, Włosi z Rumunami, Węgrzy z Estończykami i tak dalej i temu podobnie.
Złemu jednak można zaradzić. W czerwcu są wybory do europarlamentu, czego brukselskie elity wyczekują z ogromnym niepokojem. Wystarczy, że wygrają konserwatyści i ich eurokołchoz pójdzie tam, gdzie jest już inny dobrze nam znany na Litwie kołchoz. Na śmietnik historii...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.