W wywiadzie dla ELTY Landsbergis junior postanowił wykreować się na męża stanu. Powiedział wiele słusznych słów o grożącym Litwie niebezpieczeństwie ze strony agresywnej Rosji. Gdyby Ukraina padła, następną w kolejce będzie Litwa, wynika z całości wywiadu szefa litewskiej dyplomacji. Czasu zatem mamy mało, by szybko uzgodnić strategię obrony, która ma być ustalona w szerokim dyskursie międzypartyjnym. Takie sprawy, jak zwiększenie finansowania wojska (Landsbergis proponuje wprowadzić podatek obronny), przywrócenie obowiązkowej służby wojskowej czy umocnienie sojuszy w ramach NATO – należy uzgadniać w szerokim konsensusie, przytomnie objaśnia szef dyplomacji dla dziennikarzy. W tym ostatnim przypadku za głównego sojusznika widzi USA, którą w ramach barteru Litwa ma wspierać w Azji (np. w umocnianiu relacji z Indiami). W Europie z kolei za „główną oporę” Litwy Landsbergis uważa Niemców, co to mają do nas wysłać swoją „panzerdivision”. Ale z obiecaną już wiele lat temu dywizją pancerną jest jak z głośnym aforyzmem pewnego cwaniakowatego polityka z Warszawy, który mówił do koleżki, że „obietnice wiążą tylko tych, którzy w nie wierzą”. Landsbergis wyraźnie wierzy Berlinowi, czego o tym ostatnim, że wierzy we własne obietnice, powiedzieć się nie da. Media niemieckie donoszą, że Bundeswehra nie ma pieniędzy nawet na porządne obiady dla swych żołnierzy, co więc gadać o dywizji dla Litwinów. Strumień mowy bez pokrycia – tak na razie wygląda militarna współpraca Wilna z Berlinem. Landsbergis liczy też na Polskę, ale w drugiej niejako kolejności, gdy idzie o sojuszników europejskich.
Podsumowując: pełna zgoda, że potrzebna jest zgoda, aby omówić i ustalić strategię obronną w zmieniającej się rzeczywistości geopolitycznej. Zwłaszcza, że trudno odmowić ministrowi z ulicy Tumo-Vaižganto, gdy mówi, że „struktura (bezpieczeństwa) stworzona po zimnej wojnie rozsypuje się na oczach” i że dla Litwy to znak zapowiadający „egzystencjonalne zagrożenie”. Pod tym jak najbardziej się podpisujemy. Problem polega jednak na tym, że udający męża stanu Landsbergis w dalszych swych publicznych rozważaniach zaczyna wyraźnie gonić w piętkę, jakby powiedział pan Wołodyjowski. Po słusznych diagnozach zaczynają się histeryczne wręcz tony ministra, który przekonuje, że on „naprawdę czuje”, iż to „egzystencjonalne zagrożenie” (czyli wojna z Rosją) nas niechybnie dopadnie i „została tylko jedyna niewiadoma, kiedy to się zdarzy”. No cudowna, można by rzec, wypowiedź szefa dyplomacji, który, powołując się jedynie na własnego czuja, ogłasza publicznie niechybną wojnę z Rosją. „Mąż stanu” niczym rozgadany przy kuflu piwa biesiadnik artykułuje tezy, jak podchmielony znawca meandrów wielkiej polityki. Choć musiałby potrafić ważyć słowa i być za nie odpowiedzialnym.
Na histeryczne publiczne pohukiwania Landsbergisa juniora odpowiedź chłodząca emocje przyszła z Niemenczyna. W tym podwileńskim miasteczku bowiem na spotkaniu z jego mieszkańcami był właśnie prezydent Nausėda, gdy mu dziennikarze zadali pytanie, co sądzi o niechybnej wojnie wieszczonej przez ministra spraw zagranicznych, który ją „niechybnie czuje”. Prezydent, który też jest zgodnie z Konstytucją wodzem naczelnym Wojska Litewskiego, zalecił swemu politycznemu adwersarzowi, gdy idzie o litewską politykę, aby ochłonął. Zszedł na ziemię, usiadł. Słowem, aby zaprzestał siać panikę. Zauważył przy tym, że w ostatnich dniach i tygodniach nic takiego się nie wydarzyło, co by uzasadniało tak histeryczne tony. Ramiai, zatem. „(...) Nagle barwy są gwałtownie zagęszczane. Proponowałbym po prostu ministrowi spraw zagranicznych usiąść i uspokoić się”, koił rozedrgane nerwy szefa dyplomacji prezydent.
Minister, jak by nie było spraw zagranicznych, musi mieć świadomość, że jego publiczne wypowiedzi rezonują. Są słuchane zarówno w innych stolicach, jak też w domach zwykłych Litwinów, część z których może ulec panice. Minister musi mieć tego świadomość i to, co „naprawdę czuje”, zachować dla siebie. Publicznie zaś głosić sprawdzone fakty. Nie robić wiatru, jak mówili jeszcze przedrewolucyjni mińscy błatnyje.
Warto ponadto zauważyć, że gdy już mówimy o potencjalnym zagrożeniu utraty niepodległości, to niebezpieczeństwa należy widzieć szerzej. Szef dyplomacji nie może widzieć tylko jednym okiem – skierowanym na Wschód. Powinien również dostrzegać zagrożenia, jakie mogą wyniknąć dla naszej świeżo wywalczonej suwerenności również z Zachodu, czyli z Brukseli, gdzie właśnie w Parlamencie Europejskim przegłosowano rezolucję uderzającą potężnie w suwerenność państw członkowskich Unii Europejskiej. PE tym samym wysłał sygnał, że opowiada się za diamentralną zmianą zasad funkcjonowania Unii. Wywraca bowiem jak stolik z kartami dotychczasowe Traktaty, na które umawialiśmy się wstępując do UE. Teraz zamiast sojuszu suwerennych państw, złączonych wspólnym rynkiem, wolnościami w handlu, rynku pracy, przemieszczaniu się obywateli, mamy mieć superpaństwo zarządzane z Brukseli. Dodajmy, że zarządzane przez urzędniczego molocha, którego poziom biurokracji, niedołęstwa i korupcji jest wręcz legendarny. Likwiduje się jednogłosność w podejmowaniu najważniejszych dla państw członkowskich decyzji. Ma być ona zastąpiona głosowaniem większościowym, a więc zgodnie z wolą największych, najsilniejszych, najludniejszych, czyli Niemiec, których politycy – przypomnijmy – pomylili się w ostatnich czasach we wszystkich możliwych prognozach politycznych. Teraz w nagrodę chcą rządzić całą Unią Europejską. Za takim rozwiązaniem głosowali ponad podziałami i litewscy konserwatyści, i liberałowie, i socjaldemokraci (Rasa Juknevičienė, Aušra Maldeikienė, Vilija Blinkevičiutė, Juozas Olekas, Petras Auštravičius). Od głosu powstrzymali się były premier Andrius Kubilius, Bronius Rope oraz Liudas Mažylis. I tylko Waldemar Tomaszewski oraz Viktor Uspaskich, dwaj przedstawiciele Litwy w Parlamencie Europejskim nielitewskiej narodowości, jak złośliwie zauważają litewskie media, byli przeciwni kupczeniu się litewską suwerennością. Gdyby propozycja PE przeszła, Litwa utraciłaby decyzyjność na koszt Brukseli w takich dziedzinach jak m.in. polityka zagraniczna, rolnictwo, ochrona klimatu, kultura, oświata, gospodarka, sprawy fiskalne itp. Mogłaby samodzielnie bez pytania Brukseli urządzić u siebie co najwyżej jakiś lokalny festyn i to pod warunkiem, że będzie on inkluzywny, włączający wszystkich, neutralny płciowo oraz uwzględniający wszystkie inne równe równości ustalone przez brukselskich klerków.
Jak to nazwać, jeżeli nie utratą suwerenności. Owszem nie mówimy w tym przypadku o militarnym zagrożeniu, ale suwerenność można utracić również drogą decyzji instytucjonalnych, politycznych. „Mąż stanu” Gabrielius Landsbergis w wywiadzie dla ELTY o tym nie przebąknął ani słowem. Głowę w piasek, dół w górę, jak u strusia. By nie denerwować rodaków, niepodległość poddać cicho, bez rozgłosu, tak by obywatele nawet się nie zorientowali. Tymczasem w Polsce problem elity dostrzegają. Tam trwa ostry spór. Niepodległościowa, propolska konserwatywna część sceny politycznej twardo sprzeciwia się uzurpacji władzy z Brukseli, bo to stamtąd przecież wyszły propozycje zmian traktatowych, a nie ze strony państw członkowskich. Lewicowo-liberalna część establishmentu opowiada się za tym, by to Bruksela urządzała nam życie we wszystkim. Na Litwie, jak już pisałem niedawno, konserwatyści sprzedali swój instynkt propaństwowy za brukselskie srebrniki. „Postoim za Litowcew”, mówił swego czasu pewien kandydat do Rady w rejonie ignalińskim narodowości słowiańskiej, gdy został zapytany o cel swego kandydowania. Wygląda, że i w Parlamencie Europejskim jest tak samo...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Jakoś, pomny doświadczeń, po Landsbergisie nie spodziewam się niczego dobrego ani pozytywnego.
Szef MSZ niech swoje lęki i odczucia zachowa dla siebie, a lnie porządnych ludzi straszy i sieje panike.
Jednak realia są takie, że siła militarna i jej potencjał wojskowy Lietuvy jest prawie żadna. Dlatego państwo jest zdane na sojuszników, bo samo nie jest w stanie się bronić.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.