Tak było do niedawna. Jednak po tym, gdy w większości krajów europejskich do władzy doszły lewicowo-liberalne elity, które oznajmiły, że wraz z ich panowaniem kraje te podźwignęły się ku wyższemu szczeblowi demokracji, czyli demokracji liberalnej, referenda w Europie nagle stały się problemem. Bezpośrednie odwołanie się do głosu ludu zaczęło bowiem napełniać wspomniane elity lękiem. Zdając sobie sprawę, jak bardzo są oderwane od rzeczywistości ich poglądy, jak traktują ich utopijne pomysły zwykli ludzie, samozwańcze elity zaczęły po prostu ignorować vox populi. Referenda w związku z tym stały się dla arbitrów elegancji, za jakich uważa się lewicowo-liberalny mainstream, niepożądaną uzurpacją ze strony obywateli.
W roku 2013 w Chorwacji rozpoczęto z inicjatywy obywatelskiej zbiórkę podpisów pod referendum, które miało odpowiedzieć rządzącym na pytanie, za jaką definicją małżeństwa opowiadają się Chorwaci. W dobie zagrożeń dla instytucji rodziny społecznym organizatorom referendum chodziło, by rodzinie nadać konstytucyjną ochronę. Innymi słowy, by w Ustawie Zasadniczej zostało zdefiniowane małżeństwo jako związek kobiety i mężczyzny. Co na ten oczywisty zamiar mieli do powiedzenia chorwackie elity nowoczesnego chowu? Ano, próbowały zbojkotować referendum udowadniając, że „referendum niekoniecznie musi być demokratycznym sposobem podejmowania decyzji”. Wyczuwając doskonale wolę konserwatywnego społeczeństwa w sprawie ważnej, bo dotyczącej podstawowej komórki społeczeństwa jaką jest rodzina, starały się za wszelką cenę referendum zdeskrydytować, wykazać rzekomą anachroniczność jego celu. W rzeczywistości zaś chciały uniemożliwić wypowiedzenie się Chorwatom w temacie, co do którego miały swój, że tak powiem, brukselski plan. Plan polegający na rozmydleniu pojęcia małżeństwa tak, by docelowo zniszczyć tę instytucję w jego tradycyjnym, od wieków zdefiniowanym, pojęciu. Plan ten na szczęście im się nie powiódł. Chorwaci poszli na referendum i zagłosowali za konstytucyjną ochroną małżeństwa.
Niemal dekadę później historia się powtórzyła niemalże bliźniaczo tyle że w innym kraju i nieco innym temacie, choć powiązanym z rodziną. W roku 2021 premier Węgier Viktor Orban przedłożył propozycję zorganizowania ogólnokrajowego referendum, którego celem było poznanie zdania Węgrów na temat destrukcyjnych treści rozpowszechnianych przez ideologów lgbt w stosunku do dzieci i młodzieży. Chodziło o to, by to rodzice mieli decydujący wpływ na chowanie swych dzieci zwłaszcza w sferze wychowania seksualnego. Ale pytania referendalne jak np. „Czy popiera Pan/Pani prowadzenie zajęć o orientacji seksualnej wobec nieletnich w publicznej placówce oświatowej bez zgody rodziców?”; czy chociażby „Czy popiera Pan/Pani nieograniczone prezentowanie nieletnim treści medialnych o charakterze seksualnym, które mogłyby wpłynąć na ich rozwój?”- wywołały niepohamowany gniew węgierskiej opozycji oraz jej brukselskich kuratorów. Wszczęto niebywałą kampanię dezawuowania referendum i napiętnowania węgierskiego rządu za to, że taki plebiscyt zdecydował się przeprowadzić razem z wyborami do parlamentu. Atakowano władze Węgier za homofobię, bo pytanie o władzę rodzicielską i prawo rodziców do wychowania swych dzieci uznano nie za uprawnione i pożądane w sytuacji bezprecedensowych prób podejmowanych przez tzw. seksedukatorów od rewolucji seksualnej, tylko za „szczucie na osoby lgbt”. Węgierska lewicowo-liberalna opozycja, sprzeciwiając się tak podstawowym prawom rodzicieli, wybory przegrała z kretesem. Węgrzy w przytłaczającej większości odrzucili w referendum agendę genderystów w stosunku do ich dzieci, za co Bruksela uznała Madziarów za zbiorowych homofobów i zagroziła im kolejnymi sankcjami.
15 października roku bieżącego również w Polsce jest zaplanowane ogólnokrajowe referendum. Scenariusz węgiersko-chorwacki też jest już przez opozycję nad Wisłą szykowany. Totalna opozycja, jak sama siebie zdefiniowała swego czasu lewicowo-liberalna opcja, nie chce referendum, bo się boi głosu Polaków w sprawach owszem ważnych, ale dla totalnej opozycji wyjątkowo niewygodnych. Chodzi o szeroko pojęte bezpieczeństwo Polek i Polaków w zakresie społecznym, socjalnym czy militarnym, w których to tematach lewicowo-liberalne elity zdążyły już beznadziejnie się skompromitować. „Warszafka”, jak pogardliwie o skompromitowanych elitach warszawskich mówi się w narodzie, w tematach relokacji nielegalnych emigrantów, wyprzedaży majątku narodowego, podwyższenia wieku emerytalnego czy zapory na granicy polsko-białoruskiej dała plamę na całego. Pomyliła się w każdym ze wspomnianych tematów totalnie, albo – co gorzej – wysługując się zachodnim stolicom działała wbrew interesom Polaków. Teraz przed wyborami parlamentarnymi chce, by kompromitujące dla niej tematy zostały pokryte mgłą niepamięci. Pytanie więc o zdanie Polek i Polaków w każdym ze wspomnianych pytań, to jak zmuszanie Mefistofelesa do spowiedzi z jego niecnych uczynków. Stąd więc niepohamowana wręcz wściekłość polskich lewicowo-liberalnych elit na pomysł referendum, które zapowiada im klęskę wyborczą na skalę węgierską. Wytłumaczenie Polakom, że sprawy ich bezpieczeństwa są nieważne i dlatego referendum muszą zbojkotować, to mission impossible. To prawie jak przekonać ich, że (nie przebierając) leciwa posłanka Joanna Senyszyn jest „Wasylisą Prekrasną”. Czyli jest „głód i mizeria”, jak mawiał chytry Kiemlicz, gdy chciał okiwać swego pana Andrzeja Kmicica. Tylko „Warszafce” Polaków raczej na pewno okiwać się nie uda. Więc boją się referendum, jak diabeł święconej wody, ale nic zrobić nie mogą. „Elity po prostu mają zakorzenioną nieufność wobec tego, co ludzie czują i myślą, a świadomość, że mogą to swobodnie wyrazić, jest dla nich przerażająca i niepokojąca”, trafnie ocenia stan elit III RP polsko-chorwacki dziennikarz Goran Andrijanić.
Holendrzy, którzy są w czołówce państw pozwalających sobie pouczać Polaków o demokracji i praworządności, wypracowali swego czasu swój holenderski model, jeżeli chodzi o wsłuchiwanie się w głos obywateli podczas referendum. W roku 2005 zorganizowali u siebie referendum na temat Traktatu Konstytucyjnego Unii Europejskiej, w którym to referendum naród miał zatwierdzić zmiany w nowym unijnym Traktacie. Ale Holendrzy uznali, że Traktat za bardzo ingeruje w ich sprawy wewnętrzne i go w referendum odrzucili. Wyrzucili do kosza zdecydowaną większością głosów, bo sięgającą aż 63 proc. Co więc w takiej sytuacji począł demokratyczny rząd Niderlandów? Uszanował wolę narodu? Phi, wolne żarty. Orzekł, że referendum, które akurat z kretesem przegrał, w ogóle nie było potrzebne. Skoro tak już arbitralnie ustalił, więc nowe referendum – zdaniem rządu – „nie jest ani pożądane, ani potrzebne”. Władze w Amsterdamie kreatywnie uznały, że nowy Traktat Konstytucyjny UE nie jest jednak Konstytucją, dlatego, by go zatwierdzić, referendum jest zbędne. Cóż za wspaniały przykład holenderskiej demokracji i praworządności. Zorganizować referendum, a gdy lud wyraził w nim zdanie niezgodne z oczekiwaniem władzy, uznać, że referendum wcale nie było potrzebne.
„Warszafce” w Polsce tylko patrzeć i uczyć się „demokracji” i „praworządności” u sprytnych Holendrów...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Zresztą głosowanie parlamentarne, które wyłoni przyszły rząd, też ma charakter referendum: jesteś za kontynuacją rządów Zjednoczonej Prawicy, czy za powrotem do władzy obozu tuskowego zwanego Totalną Opozycją.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.