Argument konserwatystów, że Akcja Wyborcza, żądając od rządu zaprzestania (przynajmniej częściowego) wyprowadzania należnych mieszkańcom rejonu pieniędzy, wtrąca się w kompetencje władzy centralnej – jest co najmniej groteskowy. Idąc takim tokiem rozumowania bowiem, można by każdą krytykę poczynań rządu uznać za wtrącanie się w jego kompetencje. Ale jeżeli już mówimy o wtrącaniu się w prerogatywy, to sytuację raczej należałoby odwrócić: to rząd wsuwa nos nie w swój trzos, gdy bez konsultacji z samorządem potrąca mu z budżetu należne środki. Przypomnijmy, że gdy analogiczne pytanie było stawiane w mieście Wilnie, gdzie konserwatyści rządzą, to radni z tej partii dęli w surmy na pół Litwy, że Wilno jest okradane niesprawiedliwie i domagali się zwrotu części janosikowego.
W rejonie wileńskim konserwatyści są w opozycji, a i los większości jego mieszkańców (za wyjątkiem nowo osiedlonych) obchodzi ich, jak żyrafę lusterko na ścianie, dlatego ich retoryka była wybitnie hipokrytyczna. Przy tym skala hipokryzji przebiłaby wszelką podziałkę, gdyby przypomnieć politykom jaskółczej partii, jak to oni od wielu lat zamartwiają się nad zacofaniem ekonomicznym Wileńszczyzny z powodu jej niedofinansowania w czasach sowieckich. To konserwatyści przecież spisali wiele papierów, ułożyli na pergaminie wiele specprogramów dla Wileńszczyzny, naobiecywali partnerom z Warszawy bursztynowe góry dla mieszkańców wsi podwileńskich, bo tak o nich się troszczą. Z tych trosk finalnie wyszło nic. Jak w refrenie piosenki pewnej pokojówki, która marzy, że jutro będzie robić nic. Konserwatyści nie tylko że nie zrobili nic, ale jeszcze ich rząd zabiera Wileńszczyźnie ponad 20 proc. podatku, z którego można by przecież sfinansować budowę np. dróg. Bo chyba jest czymś zgoła nienormalnym, jakimś horrendalnym wręcz ekscesem na skalę europejską, by pod stolicą państwa większość lokalnych dróg miała kurzącą się od pyłu żwirową nawierzchnię. A jest tak, bo władze, udając Greka, nie widzą potrzeb dodatkowego finansowania tzw. kołowego samorządu położonego wokół stolicy. Lokalni konserwatyści albo ich liberalni sojusznicy, gdy o tym zajdzie dyskusja, mają jedną radę: brać w bankach pożyczki i za nie budować drogi. Rada prima sort, jak mówiło się przed wojną, zważywszy zwłaszcza to, że budowa dróg kosztuje grube miliony. Jest więc oczywiste, że za pożyczone pieniądze zaległości infrastrukturalne jeszcze z czasów sowieckich odrobić się nie da. Chyba że się chce wpędzić rejon w bankructwo. Poważne inwestycje infrastrukturalne wokół stolicy, jest to zadanie dla rządu, który ma do tego odpowiednie fundusze i mechanizmy. Samorząd zaś może na drogi wydać tylko tyle, ile otrzyma z centrali pieniędzy na ten cel. Takie jest abecadło praktyk samorządowych na Litwie.
Dla przykładu, gdy AWPL-ZChR w poprzedniej kadencji była w koalicji rządowej i odpowiadała w niej za dwa resorty (spraw wewnętrznych oraz komunikacji), to podwileński samorząd politykę rządu w zakresie komunikacji drogowej odczuł bardzo szybko i przyjemnie. Przyjemnie dla mieszkańców, którzy wreszcie doczekali się w niektórych przypadkach wręcz skoku cywilizacyjnego, gdy chodzi o asfaltowanie dróg bądź ich kapitalną naprawę. Tak, na przykład, w gminie szaternickiej w podwileńskim osiedlu Grygajcie zostały wyasfaltowane wszystkie lokalne drogi. A magistrala krajowa nr 106 wreszcie doczekała się swej kolei na kapitalną rekonstrukcję. Po prostu minister komunikacji Jarosław Narkiewicz decyzją polityczną spełnił wreszcie obietnice, jakimi od dekad karmiono mieszkańców Grygajć, i znalazł pieniądze na drogę, która od czasów bodajże Breżniewa nie znała remontu. Za wykonanie programu wyborczego wobec wyborców konserwatyści straszyli ministra sądem, bo jak to niby śmiał przydzielić pieniądze „swym wyborcom”. No, rzeczywiście kryminał, tylko do więzienia za takie „przestępstwo”.
Jednak samorząd zadłużać chcieliby nie tylko konserwatyści z liberałami, ale też socjaldemokraci. Ci, gdy byli w opozycji, wykazywali się pochwały godną pryncypialnością, by pilnować dyscypliny budżetowej, nowych etatów w administracji nie tworzyć, na administrowaniu oszczędzać. Gdy jednak miejsce siedzenia im się zmieniło i z ław opozycji socdemy przesunęli się do ław rządzących, przesunęły się wraz nimi i ich pryncypialne pryncypia. Przesunęły się w stronę, przed którą sami kiedyś przestrzegali. Dziś już nie ma mowy o nierozdmuchiwaniu etatów czy skromności administracyjnej. Jest za to chęć obsadzania etatów. Dużo, szybko i najlepiej z klucza partyjnego establishmentu. Nie zawsze odpowiednio kwalifikowanego zresztą. Już na starcie rządzenia kolegów dopadła jakaś mania meblowania, wydawania, obsadzania. A pieniędzy na potrzebne projekty, które były zapoczątkowane jeszcze w poprzedniej kadencji? Tutaj propozycja jest prosta: brać na kreskę w banku. Choć wstrzemięźliwość woła, że inflacja ciągle jest wysoka; że recesja na Litwie już szczerzy zęby, więc trzeba raczej oszczędzać niż zapożyczać się; że rezerw w budżecie można jeszcze poszukać (mają do niego wpłynąć np. jeszcze miliony z poprzednich już zrealizowanych projektów, których kofinansowanie ma zrealizować rząd). Zaczynanie rządów od zadłużania rejonu nie jest dobrym pomysłem, dlatego Rada, w której decydujące słowo należy do AWPL- ZChR, milionowe pożyczki socdemów zablokowała. Ramiai, napijmy się ze szklanki zimnej wody, koledzy.
Wiarygodność konserwatystów jest taka jak słowo ich premier Ingridy Šimonytė, która obiecała samozdymisjonować się po Szczycie NATO w Wilnie, gdyż parlament nie zgodził się na przedterminowe wybory. Teraz idzie „atsitraukimo keliu”, traktując własne słowo jak ulatniający się dym z fajki. Ciekawe, czy socjaldemokraci pójdą w ślady konserwatystów, czy może raczej zastosują do swych poczynań staropolskie przysłowie: „Słówko się rzekło, kobyłka u płotu”. Co oznacza, że skoro obiecałem coś, co potem okazało się trudne do spełnienia, to i tak słowa dotrzymam. Etymologia przysłowia zaś jest taka. W drugiej połowie XVII wieku w Rzeczypospolitej odbywała się wolna elekcja króla. Do tronu pretendował również hetman Jan Sobieski, wielki wojownik, którego Turcy z nabożnością wręcz nazywali Lwem Lechistanu. Nie był on jednak z rodu królewskiego, więc postanowił, będąc na elekcji w Warszawie, zrobić wywiad wśród szlachty. Przebrał się w tym celu w strój zwykłego szlachcica i udał się do jednej z karczm, gdzie towarzystwo przesiadywało w oczekiwaniu na głosowanie. Przysiadł się incognito do jednego ze stołów, gdzie pewien szlachcic gorąco dysputował o przyszłej elekcji. Ze szklanicą miodu w ręku prawił, że owszem oddałby głos na Sobieskiego, o ile jednak ten potwierdzi kolejne przywileje dla szlachty. Jeżeli nie, to niech pocałuje mej kobyłce pod ogon, gardłował rezolutny mówca. – A co, acanie, jeżeli rzeknę, że to ja jestem Sobieski, rzekł na buńczuczną mowę przedmówcy Sobieski. Przy stole nastąpiła konsternacja. Szlachta ucichła, ale nie zbiło to wcale z tropu zadziornego szlachcica, który podkręcił tylko wąsa i odrzekł: „No, cóż, słówko się rzekło, kobyłka u płotu!”.
No, cóż, gdyby tak staropolskie szarmanckie przysłowie dostosować do realiów dzisiejszych, szczególnie w kontekście wyżej opisanej sytuacji w rejonie wileńskim, warto zapytać socjaldemokratów, czy słówka, które głosili będąc w opozycji, jeszcze coś znaczą? Czy na pewno kobyłka stoi u płotu?..
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
nieudolność i niekompetencja połączone z chciwością i kolesiostwem
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.