Nastroje separatystyczne panują wśród Szkotów od dawna. Jednak od kilku przynajmniej dekad nabierają one na sile i mogą ostatecznie zadecydować o secesji Edynburga. Władze nad Tamizą, widząc sytuację, robią wszystko, by spacyfikować dążenia północnej prowincji do separacji. Londyn stosuje przy tym zasadę kija i marchewki. Już w roku 1998 nadał władzom w Edynburgu szerokie uprawnienia autonomiczne, łącznie z prawem do własnego parlamentu i rządu. Stara się też gospodarczo oddziaływać na wyobraźnię bardzo przecież wyrachowanych Szkotów. „Możecie jednak to wszystko utracić w razie opowiedzenia się za całkowitą suwerennością", uprzedza buntujących się przeciwko Londynowi zwolenników niepodległości. Jednak rządzącej aktualnie w Szkocji Szkockiej Partii Narodowej perspektywa zamiany marchewki na kija nie odstrasza, dlatego forsuje ona ideę referendum i namawia rodaków do zagłosowania za „the independent".
Po referendum może też tak się stać, ale niekoniecznie. Sondaże jak na razie wykazują, że za całkowitą niepodległością opowiada się ok. 38 proc. mieszkańców Szkocji, przeciwko zaś jest 51 proc. 11 proc. nie wie jeszcze, czy chciałoby całkowitego rozbratu z Anglią, z którą Szkocję łączy wspólna - ponad 300-letnia - historia. Z historią tą zresztą było różnie, dlatego nie jest ona dla większości Szkotów dominantą w opowiedzeniu się za takim bądź innym wariantem. Czynnikiem decydującym może być – jako się rzekło – gospodarka i sprawy geopolityki, które po ewentualnej całkowitej politycznej emancypacji Edynburga mogą ułożyć się nie po myśli Szkotów. Chodzi przede wszystkim o członkostwo niepodległej Szkocji w Unii Europejskiej i NATO, z których ona może być wyrzucona. Szkocka Partia Narodowa wprawdzie próbuje uprzedzać wydarzenia promując własną wizję w tej sprawie. Według SPN, po ewentualnym ogłoszeniu niepodległości Szkocji niejako z automatu przysługuje członkostwo w UE. Bruksela jednak jest zgoła innego zdania. Daje do zrozumienia Edynburgowi, że nie tylko utraci członkostwo, ale będzie zmuszony do przejścia od nowa wszystkich procedur nakładanych na kandydatów do Unii, łącznie z ostateczną akceptacją ewentualnego przyjęcia nowicjusza przez wszystkie kraje UE, a więc i Anglię. A z tym, nie da się ukryć, może być problem.
Zresztą nie tylko z tym, ale i, na ten przykład, z utrzymaniem w obiegu dotychczasowej waluty używanej w Szkocji, czyli brytyjskiego funta. Szkoci liczą na to, ale angielski rząd studzi ich oczekiwania dość jednoznacznie. Po ewentualnej secesji o funcie mogą tylko pomarzyć. - Niech raczej szykują się do przywrócenia do łask ...jednorożca, pieniądza, którego Szkocja używała w XV i XVI wieku przed zjednoczeniem się z Anglią, kpią angielskie media.
Bajer z jednorożcem może okazać się ciosem prawdziwym dla słynących ze skąpstwa Szkotów, dlatego i wyniki referendum nie są pewne. Zresztą niezależnie od tego, czy Szkoci przegłosują niepodległość, czy nie, jedna lekcja z tej całej historii jest oczywista. Londyn ponosi skutki swej nie zawsze roztropnej polityki wobec górali w spódnicach z Północy, którym swego czasu np. zabronił publicznie używać języka ojczystego. W wyniku takiej restrykcji Szkoci zostali narodem bez języka. Mówią dziś po angielsku - owszem, ale myślami i sercem są dalecy od nacji, która im narzuciła swoją mowę.
Czy Szkoci powiedzą „bye" Anglikom, niedługo się dowiemy. A czy warto wchodzić w buty Anglików?, pytam prosto z Wilna...
Tadeusz Andrzejewski
Komentarze
a może właśnie to dobry czas, by pokazać, że można rozwiązywać pewne sprawy w cywilizowany sposób, a nie z użyciem broni?
ale członkostwa w organizacjach międzynarodowych nie "dziedziczy" się automatycznie. Więc chcąc nie chcąc zostaną poza unią.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.