Tymczasem posłowie nie poddali się szantażowi i już w pierwszym czytaniu wyrzucili do kosza projekt decyzji o przedwczesnych wyborach. Konserwatyści, którzy tyle starań i wysiłku włożyli, by temat medialnie i propagandowo pompować, znaleźli się – jak to mówi powiedzonko – z ręką w nocniku. Stratedzy jaskółczej partii objaśniali, że partia domaga się przedterminowych wyborów (z powodów, przypomnijmy, błahych), bo chce jako odpowiedzialna władza doprowadzić do zresetowania systemu politycznego w kraju. Jednak zamiast resetu i wyciszenia burz politycznych z powodu kwitków paliwowych kowieńskich radnych tej partii efekt uzyskali, jak to się mówi w młodzieżowym slangu, wow. Dokładnie odwrotny od zamierzonego. Wywindowali kryzys polityczny do granic Kamczatki, nakręcili spiralę partyjnych waśni beztrosko i nonszalancko, co skutkowało tym, że w ostatnich tygodniach i miesiącach litewska klasa polityczna zamiast dyskutować o historycznym szczycie NATO w Wilnie, dyskutuje, ile jaki radny wyjeździł paliwa w Janowie albo ile razy umył samochód na myjni samochodowej w Płungianach. Cała Litwa je żabę, którą jej ugotowali polityczni stratedzy „dalekowzrocznej” partii landsbergisów.
Ci, co uzależnili od głosowania o samorozwiązaniu się Sejmu los polityczny swej premier Ingridy Šimonytė, która publicznie zapowiedziała swą dymisję po szczycie NATO w razie niespełnienia szantażu, sami siebie zapędzili w kozi róg. Stratedzy konserwatystów nie potrafili wykazać się minimalną nawet wyobraźnią i przezornością, by przewidzieć to, co nietajne było od początku nawet dla zwykłego Jonaitisa, nieszczególnie interesującego się polityką. Wniosek o przedterminowych wyborach upadnie, bo nie znajdzie większości w Sejmie. Nie znajdzie, bo żadna partia nie jest im zainteresowana ani przygotowana na ekstra wybory. Sejm „nie znalazł więc w sobie sił”, na co przynajmniej propagandowo liczyła konserwatywna wierchuszka, by samorozwiązać się. Teraz Šimonytė, o ile nie chce wyjść na osobę o wiarygodności niegdysiejszej „Komsomolskiej prawdy”, musi się podać do dymisji już w lipcu.
Musi to na Rusi, u konserwatystów wcale jednak nie musi. Dobiegają bowiem już głosy z łona partii, że partia raczej włączy bieg wsteczny „eis atsitraukimo keliu”, niż spełni swe groźby. Ton samej premier też jakoś złagodniał, a lider organizacji Gabrielius Landsbergis wręcz zapowiedział, że los rządu składa na ręce prezydium partii. Do niedawna po kowbojsku domagający się resetu politycznego systemu, dziś już mówi: „Jak prezydium partii rzecze – tak będzie”. „Sądzę, że prezydium partii przyjdzie i poprosi, żeby została pracować i premier zostanie pracować”, prognozuje anonimowo rozwój dalszych wydarzeń jeden z konserwatystów, który daje 70-80 proc. pewności na spełnienie się swych prognoz.
I chyba wie, co prognozuje, skoro nawet honorowy przewodniczący partii Vytautas Landsbergis skrytykował swego wnuka (pośrednio) za nierozwagę i uleganie wpływom ze strony „człowieka wpływu”. A takim człowiekiem ma być „szara eminencja”, wiceprzewodniczący partii Jonas Survila. Miał to on całą awanturę z resetem wymyślić, wnuka zbałamucić, a tymczasem – poucza sędziwy patriarcha – trzeba li tylko było „zresetować głowy”, a nie system polityczny. Gabrielius jednak nie zdążył na czas zresetować swego organu myśli i dlatego dziś cała Litwa się głowi, czy przypadkiem nie mamy do czynienia z sytuacją, gdy „Landsbergis występuje przeciwko Landsbergisowi”. Nie w nazwisku rzecz, uspokaja wszystkich zaniepokojonych dziadek. „Są tylko różne poglądy, a to zupełnie nie zależy od nazwiska”. No genialne wytłumaczenie, przyznajemy. Ale kto w takim wypadku ponosi odpowiedzialność za to, że cała Litwa musi zajmować się różnicą zdań Landsbergisów, zamiast, na przykład, zajmować się problemami.
A takowych nie brak. O szczycie NATO w Wilnie, gdzie gospodarzom wypadałoby się dobrze pokazać, już wspomnieliśmy. Ale ważnych wyzwań jest znacznie więcej. Litewski Trybunał Konstytucyjny właśnie orzekł, że przeczy litewskiej Konstytucji niedawno przyjęta ustawa rządu zezwalająca na przetrzymywanie w ośrodkach zamkniętych nielegalnych migrantów, którzy wdarli się na Litwę przez zieloną granicę. Przekroczenie nielegalne granicy – o ile dobrze się orientuję – jest przestępstwem, za które nie tak dawno jeszcze karano więzieniem. Dziś rząd uznał, że przestępca, który nielegalnie sforsował litewską granicę, ma być zatrzymany w zamkniętym ośrodku do czasu pełnego wyjaśnienia jego prawdziwej tożsamości oraz potencjalnego statusu prawnego. Jest to rzecz logiczna, podyktowana względami bezpieczeństwa chociażby. Tymczasem litewscy sędziowie z Trybunału Konstytucyjnego, którzy już swego czasu wyinterpretowali, na przykład, że na Litwie definicja rodziny jest neutralna płciowo, i tym razem nie zawiedli. Na ten raz wyinterpretowali prawo tak, że wyszło im, iż nielegalni migranci, którzy w sposób przestępczy przekroczyli granicę, nie mogą być przetrzymywani w ośrodkach zamkniętych, bo to łamie ich prawa człowieka. Najpierw sąd musi udowodnić, że konkretna osoba zagraża bezpieczeństwu publicznemu na Litwie, dopiero potem władze mogą ją zamknąć w ośrodku. Czyli zupełne odwrócenie pojęć i norm prawa. Przestępca nie może być izolowany, bo ma prawo człowieka w zanadrzu. Władza, nie znając często jego prawdziwej tożsamości, musi dopiero udowodnić, iż zagraża on bezpieczeństwu publicznemu, wtedy dopiero sąd zezwoli na izolację. O ile, rzecz jasna, badany wcześniej nie rozpłynie się gdzieś w Europie.
Bardzo „logiczna” wykładnia prawa, trzeba uznać. Sprzęgła się ona na dodatek z decyzją Rady Unii Europejskiej w osobach ministrów spraw wewnętrznych krajów członkowskich, którzy – przy sprzeciwie Polski i Węgier – przytaknęli decyzji o tzw. obowiązkowej solidarności. Litwa, tardycyjnie tchórzliwa, powstrzymała się od głosu w sprawie tak naprawdę przymusowej relokacji nielegalnych migrantów, za których nieprzyjęcie kraj od głowy będzie musiał zapłacić 20 tysięcy euro. Problem jest więc realny i potencjalnie groźny również dla Litwy. Zagraża naszemu bezpieczeństwu tak, jak już zagroził np. bezpieczeństwu Szwedów, gdzie po wpuszczeniu tysięcy nielegalnych migrantów w biały dzień w dużych miastach dochodzi regularnie do strzelaniny gangów obcokrajowców i setek przypadkowych ofiar. Litewska klasa polityczna jednak zamiast zająć się na poważnie problemem, woli bawić się w piaskownicy zabawkami podsuniętymi przez rządzących konserwatystów.
Ale nie wyciągajmy pochopnych wniosków. Może kwitkowa afera i wypływająca z niej potrzeba resetu systemu, to wcale nie zabawka. Politolog bliski rządowi Raimundas Vilpišauskas radzi właśnie nie wyciągać pochopnych wniosków. „Większość obserwatorów, analizujących litewską politykę, jest zdania, że ta myśl o zresetowaniu Sejmu i rządu była mylna. Ale – być może – stratedzy partii mają w myślach więcej kroków do przodu, które my jeszcze dopiero zobaczymy”, gdyba politolog. No, oczywiście. Jak to my sami nie wpadliśmy na tak genialną myśl. To nie może inaczej być. Stratedzy konserwatystów z pewnością wymyślili co najmniej sto kroków do przodu z tym resetem systemu, którego wiedzieli, że nie będzie. Chytrze go wymyślili na niby, żeby w dalszych stu krokach osiągnąć swój tajny cel. Mieszkańcy Odessy w takich sytuacjach mówią, że jeżeli masz ideę, to kup śledzia i zawracaj mu głowę.
Konserwatywna wierchuszka mogłaby sobie zresetować głowy nie angażując jednak w to całego państwa...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Ponad 30 lat temu Lietuvę "przejął" Landsbergis Vytautas, teraz rozpycha się jego wnuk Gabrielis. Czyli wszystko zostaje w rodzinie...
na ratunek dla nich już za późno...
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.