Landsbergis-junior mimo starań i pracy niemieckich specjalistów nad jego wizerunkiem, mimiką, gestykulacją (o czym rozpisywały się litewskie media w czasie, gdy tylko młody polityk ze słynnym nazwiskiem wchodził do wielkiej polityki) nie potrafił zapanować nad emocjami swego lica, gdy padło niewygodne pytanie. Z trudem panował nad irytacją, a twarz jego nabrała wyrazu człowieka, któremu ktoś nagle wytknął unikanie oddania pożyczonych pieniędzy. Walcząc z konsternacją odpowiedział polskiemu żurnaliście mniej więcej tak, że szkoły polskie na Litwie są częścią litewskiej oświaty, a nad ich problemami pracuje się, by je rozwiązać pozytywnie. Czyli, tłumacząc z języka polityków na język ludzki, powiedział tyle, że w sprawie Gimnazjum im. Longina Komołowskiego w Połukniu (bo to ta placówka stała się symbolem gorącego kartofla na polu oświatowym, jaki ugotowała strona litewska) „będzie on robił nic”. Bo tak należy odczytać tak pustą samą w sobie odpowiedź na ważne pytanie, które przecież nie tak dawno stanęło nawet na wokandzie polsko-litewskiego międzyrządowego posiedzenia w Wilnie. Landsbergis w tym posiedzeniu brał udział i wszystko słyszał z pierwszych ust, jak mianowicie minister oświaty i nauki Jurgita Šiugždinienė obiecała swemu odpowiednikowi ministrowi Przemysławowi Czarnkowi, że ze szkołą w Połukniu wszystko wróci do stanu status quo ante.
Tymczasem kilka tygodni potem minister zaśpiewał na znane mu pytanie słowami zmęczonej gosposi domowej, która obiecuje sobie, że jutro „będzie robić nic, czyli nic nie robić”. Gdyby Landsbergis coś w temacie Połuknia od ostatniej obietnicy zrobił, to przecież z radością by się podzielił tym z polską stroną przy pomocy polskiego nadawcy publicznego. Opowiedziałby o konkretach, wyjaśnił, jak te status quo ante jest przywracane. Odpowiedział jednak pustosłowiem, stąd wniosek, że nie zrobił nic i będzie nadal robić nic, gdyż nie podał ani pół słówka konkretu na ten temat.
W czasie, gdy rząd nie robił nic, mer Trok Andrius Šatevičius, który całą hucpę rozpętał, nie próżnował. Pracował. Usierdnie trudził się, by choć i kolanem, ale swój wniosek o likwidacji polskiego gimnazjum w Połukniu przepchnąć. Groźbą, szantażem, zastraszaniem, ale wymógł skreślenie uczniów klas starszych z listy uczniów Gimnazjum im. Longina Komołowskiego. „Szok. Rozżalenie. Mieć piękną szkołę i nie móc w niej uczyć się, to jest niepojęte”, skomentowała całą sytuację z gimnazjum jego dyrektorka Renata Krasowska. W rzeczy samej nie sposób pojąć, jak mer ma czelność, by żądać usunięcia z placówki wyremontowanej za pieniędzy polskiego podatnika (a to niebagatela grubo ponad 300 tys. euro) uczniów klas polskich z poziomu gimnazjalnego, gdy dla nich ta szkoła właśnie była remontowana. Dla nich i – nie wymawiając – również dla rówieśników z klas litewskich, bo Polska wyremontowała cały budynek, w którym mieści się też gimnazjum litewskie. Czy ktoś mógłby sobie wyobrazić sytuację, by wojewoda podlaski, dajmy na to, zażądał od zespołu szkół w Sejnach, wybudowanych w lwiej części za litewskie pieniądze, usunięcia stamtąd części dzieci litewskich, bo nie spełniają jakichś tam kryteriów liczbowych? Czy można wyobrazić, jakie larum rozgrzmiałoby w Wilnie w związku z tak awanturniczą decyzją? Sam Landsbergis, nie mam wątpliwości, grzmiałby o równej równości i innych zasadach liberalnej demokracji, jaka przecież zawsze musi chronić mniejszości.
I Polska, choć rządzona przez konserwatystów, zasady tej – chronienia praw mniejszości narodowych jak najbardziej przestrzega. Litwa, która ostatnio za rządów „konserwatystów” litewskich, którzy z konserwatyzmem mają tyle wspólnego co krzesło ma wspólnego z krzesłem elektrycznym, liberalną demokrację wręcz ubóstwia, tyle że z pominięceim praw mniejszości narodowych. Tutaj w zasadzie wszystko po staremu. Zgodnie ze starodawną tradycją litewscy politycy obiecują polskim politykom, że problem rozwiążą, by potem zgodnie z kanonem szulerów politycznych („obietnice wyborcze wiążą tylko tych, kto w nie wierzy”) zwolnić siebie samych z tych obietnic, jako że sami od początku w nie nie wierzyli.
Mer Šatevičius przecież gazety pewnie czyta, a i telewizję też ogląda. Wie zatem, co w imieniu Litwy obiecali Polsce politycy najwyższego szczebla w sprawie gimnazjum w Połukniu i mimo to z bezwględnością dalej robi swoje. Nawet mimo ustępstwa Ministerstwa Oświaty, Nauki i Sportu, które w drodze wyjątku zezwoliło, by w połukniańskiej placówce nauka w starszych klasach odbywała się w trybie łączonym klas polskich i litewskich, które każde z osobna mają deficyty z kompletowaniem klas. Rozumiejąc to, polska i litewska społeczność szkół chciałaby ten problem właśnie w ten sposób rozwiązać. Nie, mer liberał, któremu zasada równej równości musiałaby być szczególnie bliska, nie chce o tym słyszeć. Niszczy polski pion we wspólnej placówce, bo wie, że po pierwsze, tradycyjne obiecanki litewskich polityków warte są tyle co dym wypuszczony z fajki pokoju przez bladolicego. Po drugie zaś, mer chce zgrywać kozaka i pokazać polskiej społeczności, która omal go nie pozbawiła merowskiego krzesła w ostatnich wyborach, kto tu rządzi. Można domniemywać, że po prostu mści się na Polakach, którzy omal go nie upokorzyli, bo w drugiej turze wyborów liczył na łatwe zwycięstwo (w rejonie trockim 69 proc. – to ludność litewska i tylko 31 – to Polacy) z kandydatem Akcji Wyborczej Polaków na Litwie - Związku Polskich Rodzin, a tymczasem musiał niemal do ostatnich minut liczenia głosów drżeć o wynik. Wygrał różnicą zaledwie kilkuset głosów.
Ale normalny polityk z klasą umie przełamać się i po zdobyciu mandatu nie traktuje wyborców konkurenta politycznego jako swych osobistych adwersarzy. Tymczasem w przypadku Šatevičiusa wydaje się być odwrotnie. Zachowuje się czupurnie jak komar z bajki Mickiewicza o tym insekcie. „Komar niewielkie licho, lecz bardzo czupurne”, pisał Wieszcz o owadzie, którego próbuje naśladować trocki mer.
Dla nas, Polaków litewskich, niech będzie to lekcja. Bo przecież o mały włos a problemu nigdy by nie było z prostego powodu, bo mer Šatevičius na stanowisku merowskim nie zaistniałby. Teraz – być może – przyjdzie poczekać do wyborów kolejnych, które są już nie za górami. Wtedy trzeba będzie zrobić wszystko, by Šatevičius i jego polityczni mocodawcy w Wilnie i Trokach nie mieliby nic do gadania.
Po to są wybory, by chronić polskie szkoły i gimnazja przed politykami rangi „czupurnego komara”...
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.