Wymiana może oznaczać nie tylko zwyczajne przetasowanie w rządzie, jakie odbywają się wszędzie, nie tylko w Polsce, ale coś więcej. Tym razem zastąpienie Szymańskiego, który do końca próbował bezskutecznie negocjować z Komisją Europejską wypłatę Polsce funduszy z Krajowego Planu Odbudowy (KPO), na polityka twardego i nieustępliwego, za jakiego jest uważany Szynkowski vel Sęk, jest wyraźnym sygnałem dla Brukseli, że koniec z pustosłowiem. Dialog „z pustogo w porożnoje”, jak u nas w slangu się mówi, nie ma sensu. Ustępstwa, jakie Polska poczyniła wobec eurobiurokratów z Komisji Europejskiej nawet wbrew traktatom, nie tylko nie dały żadnego odzewu z ich strony, ale jeszcze bardziej rozzuchwaliły biurokratów. Po likwidacji Izby Dyscyplinarnej w polskim sądownictwie (czego domagała się Bruksela suflowana przez polską kastę sędziowską) eurokraci ustami swej szefowej Ursuli von der Leyen wysunęli kolejne żądanie. Tym razem tak absurdalne, że rozum staje. Żądają mianowicie, by w Polsce jeden sędzia miał prawo kwestionowania statusu sędziowskiego innego sędzi. Absurdzik, jakiego od polskiego rządu domagają się brukselczycy, jest wyjątkowo groźny dla państwa. Faktycznie oznacza kompletny chaos w sądownictwie i w konsekwencji zamieszanie w całym państwie, jego bezwład i pełną niemoc. Żadny szanujący się kraj, rzecz jasna, na takie dictum zgodzić się nie może. I wydaje się, że taki też był cel awanturników z Brukseli, by postawić w ramach troski o praworządność tak szalone i niedorzeczne żądanie, aby druga strona nie mogła go spełnić. Tym samym cyniczni eurokraci (inspirowani przez Niemców, co niedawno po raz kolejny potwierdził kanclerz Olaf Scholz zapowiedzią, że będzie nadal popierać Komisję Europejską w jej walce o praworządność) znaleźli wygodny pretekst, by nie wypłacać Polsce należnych jej miliardów z KPO. Liczą, że tym samym wywrócą znienawidzony konserwatywny rząd nad Wisłą, który nie chce wdrażać ich lewackich „wartości”, ani nie chce też zgodzić się na niemiecką omnipotencję w Europie.
Berlin omnipotencji chce. Pragnie jej na Starym Kontynencie jak gąsienice kapusty. Dlatego szczuje Komisję na Polskę, by ta niepokorną „zagłodziła” finansowo. Nie ma więc wątpliwości, że dymisja w polskim rządzie w kluczowym resorcie z punktu widzenia negocjacji z KE nie została nie zauważona w Bundesregierung. Została dostrzeżona i pewnie niemile zaskoczyła niemieckich dyplomatów i polityków. Bo nie dość, że nowy minister jest uważany za jastrzębia, to jeszcze doskonale się zna na realiach niemieckiej polityki, gdyż wcześniej na urzędzie wiceministra spraw zagranicznych zajmował się właśnie Niemcami. Trudniej więc będzie go potencjalnie rozgrywać.
„Frankfurter Allgemeine Zeitung” napisała, że dymisja „umiarkowanego eurosceptyka”, jak określiła niemiecka gazeta Szymańskiego, oznacza, iż Warszawa obrała kurs na konfrontację. „W rządzącym obozie Prawa i Sprawiedliwości oraz wśród jego sojuszników są wrogowie UE, którzy szukają ciągłej konfrontacji z Brukselą”, oceniła całą sytuację z dymisją FAZ, doskonale przy tym obracając kota ogonem. Gazeta konkluduje, że to oznacza, iż Polska już przestała liczyć na środki z KPO. FAZ – rzecz jasna – nawet słowem nie wspomniała, że „kompromisowy kurs”, jaki był stosowany przez Warszawę grubo ponad rok wobec Brukseli nie przyniósł żadnych rezultatów. Był raczej kontrproduktywny, gdyż Bruksela uznawała ustępstwa ze strony Warszawy za jej słabość. Zwodziła władze Polski dyplomatycznymi obiecankami cacankami. Ursula von der Leyen potwierdziła nawet w Warszawie polski KPO (co w gruncie musiałoby oznaczać zgodę na wypłatę pieniędzy), by dosłownie kilka dni później orzec, że „pieniędzy nie ma i nie będzie”, gdyż – jak już wspomniałem – Polska nie gwarantuje polskim sędziom prawa do wzajemnego kwestionowania się. Wcześniej szefową KE upomniał Gui Verhofstadt, reprezentant najbardziej zwichniętego na polskim temacie skrzydła Parlamentu Europejskiego, że jeżeli Von der Leyen ośmieli się wypłacić Polsce choć jedno euro, to ją samą zdymisjonują z intratnego stanowiska. Groźba podziałała bardzo skutecznie.
Gdyby ktoś w Niemczech ośmielił się zgłosić postulat możliwości wzajemnego kwestionowania się przez sędziów, to ten ktoś z mety zostałby uznany tam za „total verrückt”, czyli za czubka. Bo nigdzie na świecie takiego prawa nie ma, no chyba że w Polsce, w której jest przecież „niższa kultura prawna”, więc tam można. Senator Prawa i Sprawiedliwości Jerzy Czerwiński takie postulaty euroklerków skwitował dosadnie: „Bruksela staje się coraz bardziej bezczelna”. Coraz bardziej i bardziej tak, że nie ma już myśli w głowach eurokratów, która by krępowała ich wypowiedzi. Wygadują najdosłowniej dudy smalone i opakowują je w gorset praworządności.
To wiele o nich świadczy, jak też o stanie całej Unii i szerzej jeszcze Europy. Premier Mateusz Morawiecki w sieciach społecznościowych już bez żadnych ogródek i zbytniej dyplomacji napisał ostatnio, że rośnie bunt wobec „marazmu”, jaki panuje na „brukselskich salonach”. „W całej Europie od kilku, może kilkunastu lat narasta bunt wobec politycznego marazmu; na brukselskich salonach brakuje refleksji; rządzi nimi bezduszny, biurokratyczny automatyzm”, nie kryje swego rozczarowania brukselską biurokracją polski szef rządu. Dalej powołując się na znakomitego francuskiego pisarza Michela Houellebecqa i jego powieść „Unicestwienie” wysuwa smutny wniosek, że „Europa umiera bierna i bezradna, nie toczy się żadna wielka bitwa o przyszłość naszej cywilizacji, Europa odchodzi w milczeniu”.
Houellebecq, „kronikarz śmierci Europy”, w swych powieściach przewidział wiele wydarzeń, które potem się dokładnie spełniły. Jego przepowiednia dotycząca śmierci Europy też niestety ma wszelkie szanse, by się spełnić. Europa odwraca się od własnych tradycji i bezmyślnie zmierza w kierunku, nawet nie przepaści, ale jakiegoś bagna, w którym wszyscy potoniemy robiąc miejsce dla innych, twardych i silnych cywilizacji, przewiduje francuski powieściopisarz. I konia z rzędem temu, kto znajdzie logiczne argumenty, by takiemu biegowi wypadków zaprzeczyć. W jego powieści wynurzenia delegata unijnego po prostu zbywa się milczeniem, tak jakby już nie dałoby się nic uratować. Pisarz może machnąć ręką, zauważa polski premier, ale polityk absolutnie nie. Powinien walczyć o swe racje do końca. My od 7 lat przerabiamy tę sytuację, przypomina Morawiecki.
Potem dodaje, że unijni delegaci albo urzędnicy są wręcz zszokowani, kiedy ktoś jednak mówi, że trzeba się zatrzymać, że trzeba zawrócić z tej samobójczej ścieżki. „Mówiłem o tym ostatnio w kontekście włoskich wyborów i reakcji szefowej Komisji Europejskiej (Ursuli von der Leyen) na to, że Włosi chcą czegoś innego niż dzisiejsza Unia”, pisze szef polskiego rządu i puentuje swą myśl tym, że twórczość Houellebecqa ma swe zalety i wady, ale „nie możemy jej zignorować. To sygnał alarmowy dla Francji i dla Europy, dla dekadenckiej Europy”.
Nowy polski minister ds. europejskich Szymon Szynkowski vel Sęk – być może – Houellebecqa nie czyta. Ma zamiar na początek swego urzędowania wyjaśnić w Brukseli, dlaczego ta nie realizuje traktatów.
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
„Europa umiera bierna i bezradna, nie toczy się żadna wielka bitwa o przyszłość naszej cywilizacji, Europa odchodzi w milczeniu”
to niełatwo o optymizm. Ale jednak widać, że coś się zaczyna dziać i jest nadzieja na powrót do fundamentów, na których "ojcowie założyciele" Schuman, Adenauer i De Gasperi chcieli posadowić powstającą wówczas Unię, wartości chrześcijańskich, z których wyrasta nasz kontynent.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.