Na brytyjskim tronie zmarłą królowę zastąpi jej najstarszy syn jako Karol III. Jeszcze nie usiadł na Kamieniu Przeznaczenia, na którym przez wieki siadali podczas koronacji brytyjscy monarchowie (ważącemu 150 kg głazowi przypisuje się mityczne pochodzenie jeszcze z czasów biblijnych; miał służyć jako poduszka patriarsze Jakubowi w Betel), już nasilają się spekulacje o możliwych turbulencjach, jakie czekają Zjednoczone Królestwo w najbliższej przyszłości. Historyk, profesor Norman Davies, autor „Bożego Igrzyska”, książki o historii Polski – być może – najlepiej opisanej przez obcokrajowca, wieszczy prawdziwe klęski, które, możliwie, spotkają monarchię brytyjską po śmierci Elżbiety II. Tłumaczy, że gdy nie stało królowej, która przez dekady niejako „sklejała” Zjednoczone Królestwo, „klej” ten może przestać działać. Zauważa, że tylko osobisty autorytet i poważanie przez poddanych królowej Elżbiety w wielu przypadkach utrzymywało brytyjską monarchię w jedności. Np. Australia nie wyłamała się z poddaństwa brytyjskiej koronie tylko dzięki królowej, zauważa historyk, który „nie wyobraża sobie, jak żyć bez niej, bo ona zawsze była”. Przypomina jednak, że gdy Elżbieta II w wieku zaledwie 25 lat wstępowała w roku 1953 na tron brytyjski, to wówczas była ona głową aż 32 państw. W chwili śmierci królowej tych państw zostało już tylko 14. I choć ponure prognozy historyka, jak na razie się nie spełniają (Australia i Nowa Zelandia już uznały za swego prawowitego monarchę syna Elżbiety Karola III), to nie wiadomo, co podyktuje najbliższa przyszłość.
Davies zauważa, że odejście królowej Elżbiety, filaru niejako byłego porządku, nastąpiło w bardzo trudnym dla Wielkiej Brytanii momencie. Zaledwie w trzy dni po wstąpieniu na urząd nowej premier Liz Truss, którą królowa jeszcze zdążyła namaścić na najważniejsze w kraju polityczne stanowisko. Nową szefową z Downing Street czekają nie lada wyzwania związane z napiętą sytuacją polityczną i gospodarczą, problemami ekonomicznymi mającymi często strukturalny charakter. W takich momentach zawsze wzmagają się tendencje odśrodkowe, tlejące w Szkocji i Irlandii Północnej nastroje separatystyczne mogą się zatem nasilić. Kolejne próby wyemancypowania się spod kurateli Londynu drogą referendów niepodległościowych – to tylko kwestia czasu, uważa uczony.
Każda śmierć jest traumą i zawsze przychodzi nie w czas. Ale odejście królowej Elżbiety, która swą osobowością powstrzymywała niejako procesy separatystyczne, które – być może – są nieuniknione, nastąpiło naprawdę w możliwie najgorszym okresie: niestabilności, wojen, zawirowań ekonomicznych i chwiania się dotychczasowego światowego porządku. Królowa zdobyła miłość i szacunek swych podwładnych jeszcze zanim została koronowana, gdy w czasie II wojny światowej odmówiła opuszczenia Londynu bombardowanego przez Niemców. Została z narodem na dobre i złe, a potem od roku 1953, gdy na skronie włożono jej koronę, a na młode, delikatne barki ogromną odpowiedzialność, tej odpowiedzialności ani służby narodowi nigdy nie zrzekła się. Wiernie, z iście królewską klasą, służyła krajowi przez długie 70 lat mimo zmiany kolejnych gabinetów i premierów. Jej rządy objęły premierowanie legendarnego Churchilla, a zakończyły się na Liz Truss. Po drodze była jeszcze Żelazna Dama angielskiej polityki, konserwatystka z krwi i kości, Margaret Thatcher, czy wyróżniający się wśród laburzystowskich premierów Tony Blair. Łącznie 16 premierów o różnych charakterach, temperamentach, różnych poglądach politycznych, a królowa zawsze ta sama. Uosobienie stabilności i konserwatyzmu. Była silną mimo zawirowań, a nawet tragedii rodzinnych. Reprezentowała sobą całą epokę w Anglii, ale też na Starym Kontynencie. Wraz z jej odejściem symbolicznie – można by rzec – przemija Stara Dobra Europa. Europa wartości, które ją wydźwignęły do najwyższych osiągnięć w różnych dziedzinach – osiągnięć gospodarczych, w dziedzinie kultury, nauki, polityki, filozofii. Słowem Europa narodzona z cywilizacji chrześcijańskiej.
Oczywiście, przemijanie nastąpiło nie w momencie śmierci monarchini, tylko dużo wcześniej. Za czasów długiego panowania Elżbiety Anglia zmieniła się nie do poznania: od dżentelmena Winstona Churchilla, który pytał swoją żonę o pozwolenie, czy może przyjść na noc do jej sypialni, do czasów wszechobecnego relatywizmu i norm kulturowych narzucanych przez radykalną lewicę. W Anglii te normy są szczególnie bezwzględne, nawet jak na standardy Europy, a ideologiczne szaleństwa, zdaje się, nie mają żadnej miary. Szczęście, że w Anglii królową obowiązywała etykieta dworska zabraniająca jej ujawniania poglądów politycznych. Jedno bowiem nieopatrzne słówko krytykujące gender czy jakiś inny transgender, jak to stało się np. w przypadku popularnej pisarki J. K. Rowling, którą cancel culture natychmiast – mimo wcześniejszej popularności pisarskiej autorki przygód Harry Pottera – „wygumkowała” z życia publicznego za podważenie teorii nieistnienia płci ludzkich, mogłoby zniszczyć również królową. Rewolucjoniści nie znają bowiem żadnego pardonu, ani nie zważają na żadne rangi czy dostojeństwa. Niszczą dosłownie każdego, kto wytknie im szaleństwo.
Kilka dni temu przeczytałem w prasie lewicowej, że „Szwecja spokojnie spada w przepaść”. Dlaczego spada? Bo nawet lewica zaczęła dostrzegać do czego doprowadziła ten kraj nielegalna, niekontrolowana imigracja. Szwecja „dorobiła się” swych gangów, alarmuje wspomniana gazeta, cytując lewicową pisarkę i tłumaczkę z języka szwedzkiego Małgorzatę Tubylewicz. Pisarka, o zgrozo, przyznaje, że gangi, które ze Szwecji uczyniły Dziki Zachód (tylko w tym roku w strzelaninie padło już ponad 40 gangsterów), mają charakter „etniczny”. Czyli gangsterzy, innymi słowy, są z puli „ubogacających” Europę imigrantów. Strzelają się w Malmö i innych szwedzkich miastach w biały dzień, w centrach handlowych, na ulicach i innych ludnych miejscach, zabijając nie tylko siebie nawzajem, ale też i przypadkowych przechodniów. Gdy przed 7 laty Jarosław Kaczyński przestrzegał w polskim parlamencie przed przyjmowaniem z rozdzielnika brukselskiego nielegalnych imigrantów z krajów muzułmańskich, podając jako przykład sytuację Szwecji, gdzie wytworzyło się setki tzw. stref no go, to liberalno-lewicowy establishment zarzucał mu wtedy rasizm i ksenofobię. Dobra pamięć jest skarbnicą umysłu (głosi porzekadło), która jednak u lewicy, jak widać, jest pusta. Warto ją wypełnić więc faktami, by rządząca od dekad na Starym Kontynencie trochę oderwała się od trudzenia się w ogródku własnych wyobrażeń. Zaczęła widzieć skutki swych rządów i słuchać rad, którymi ze względów ideologicznych gardzi. Dziś obciążona „pustą skarbnicą” Tubylewicz wszczyna larum, że Szwedzi chcą głosować na partię Szwedzkich Demokratów, którzy są przeciwni napływowi obcych kulturowo emigrantów. Są konserwatywni w wyznawaniu wartości i sprzeciwiają się modernizmowi. A zatem, proste jak to u lewicy, są faszystami.
Taka era polityków z pustą skarbnicą umysłu nastąpiła bynajmniej nie tylko w Szwecji, ale i w Anglii i na całym niemal Starym Kontynencie.
Sędziwa monarchini, która odeszła, tej nowej ery i jej bujnego rozwoju już więcej oglądać nie będzie. Odeszła do świata, gdzie panuje konserwatyzm oparty na odwiecznym Słowie Stwórcy.
Tadeusz Andrzejewski,
radny rejonu wileńskiego
Komentarze
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.