Na spotkaniu prezydent w swoim stylu pohukiwała na rząd za rzekomą opieszałość w sprawach energetyki, podśmiewała sąsiadów z bratnich republik bałtyckich, zarzucając ich przywódcom tchórzostwo i nieznajomość angielskiego (dlatego ja muszę bronić ich interesów na arenie międzynarodowej w drażliwych sprawach polityki wschodniej, podbudowywała swoje ego przed dyplomatami).
Po takiej rozgrzewce tradycyjnie już niemal Grybauskaitė przygadała też Polsce. „Lenkams nepasiduosime", rzuciła wytyczną ambasadorom, by wiedzieli, co mają myśleć na temat zachodniego sąsiada, z którym rzekomo chcemy ocieplić stosunki. Następnie pojaśniła, co ma na myśli. Otóż, jako że jesteśmy krajem małym, to musimy bronić swego języka i swej kultury. I gdyby tak Polska w zamian za przyjaźń o coś nas poprosiła (a każdemu wiadomo, o co - mój przypis), to dostanie prztyczka w nos. „Nie poddamy się", zapewniła buńczucznie Grybauskaitė, dodając, że „Litwa w ogóle przyjaźni nie będzie kupowała od nikogo i za nic".
Dalej prezydent jeszcze trochę pofantazjowała w sprawach geopolityki. Dała do zrozumienia dyplomatom, że wypisujemy się ze swego regionu (Europy Wschodniej) i ogłaszamy się państwem skandynawskim. Partnerstwo Wschodnie jest „kołem młyńskim" u szyi Litwy, irytowała się gospodyni pałacu przy placu Daukantasa, dając do zrozumienia, że biedota ze wschodu psuje tylko image Litwy jako „nowoczesnego państwa z północy Europy".
Do wyskoków pani prezydent już przyzwyczailiśmy się i mnie osobiście już nie zdziwi nawet najbardziej kompromitująca śpiewka naszej głowy państwa. Zresztą zaraz po wyborze jej na drugą kadencję pisaliśmy, że na 5 kolejnych lat mamy kłopot. Jednak i z kłopotami trzeba sobie jakoś tam radzić.
„Plieninė magnolija" właśnie pojechała do Warszawy na regionalne spotkanie szefów państw bałtyckich i Grupy Wyszehradzkiej przed wrześniowym szczytem NATO. Trzeba uzgodnić pozycje, wyrobić jednolitą postawę. Sytuacja – wiadomo – w regionie jest napięta. Wojna za miedzą ma coraz bardziej syryjską twarz. My na Litwie tymczasem mamy akurat jednego „Albatrosa", jesteśmy więc w 100 proc. zależni od Sojuszu Północno-Atlantyckiego, a art. 5 Umowy NATO jest dla nas niczym wybawienie. Dobrze byłoby o tym pamiętać również głównodowodzącej naszego wojska.
Na jakie przyjęcie w Warszawie może ona liczyć? Trudno powiedzieć. Z pewnością naiwnością byłoby sądzić, że w Belwederze nie czytają prasy i nie wiedzą już treści spotkania Grybauskaitė z litewskimi ambasadorami.
Wojownicze zapędy naszej prezydent mogą więc być tam skojarzone z sytuacją z międzywojnia, kiedy to premier Augustinas Voldemaras odgrażał się bardzo Polsce. Aż Piłsudski incognito musiał pofatygować się do Genewy (o ile dobrze pamiętam, miejsce międzynarodowej konferencji), by osobiście, nie owijając sprawy w bawełnę, zapytać litewskiego szefa rządu: „Pokój czy wojna?". Pytanie prosto w łeb zadane znacznie ostudziło wojownicze zapędy kowieńskiego jastrzębia, który, przyparty do muru, wymamrotał: „Pokój".
Dzisiaj oczywiście mamy całkiem inne realia i na szczęście takiego pytania zadawać nikt nie musi. Ale „paklausti" bitną panią prezydent: „Wybieramy się na wojenkę czy współpracujemy w ramach NATO?" prezydent Komorowski by mógł...
Tadeusz Andrzejewski
Komentarze
może nadworny psychiatra litewskich "patriotów"- Songaila, powinien zająć się tym ciężkim przypadkiem? ;)
najbliżej Litwie do Azji, nie obrażając Azji :) pani prezydent powinna się trochę zorientować jakie standardy panują w państwach skandynawskich w kwestii poszanowania praw mniejszości narodowych, a potem dopiero pchać się na Północ.
Z czym i kto, skoro Lt nie ma ani żołnierzy ani uzbrojenia...
jeśli Grybauskaite taka honorowa i nie chce kupować niczyjej przyjaźni, to honorowo powinna również podchodzić do dotrzymywania słowa i wypełniania postanowień Traktatu, który Litwa podpisała. Dziwnie w tym przypadku Grybauskaite "zapomina" o honorowym zachowaniu.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.