Sprawa była oczywista. Można by rzec - prosta jak drut. Na stole przed członkami Komisji Etyki Dziennikarskiej leżały trzy dokumenty. Leżał kłamliwy paszkwil „R" oskarżający władze rejonu wileńskiego o masowe zamykanie szkół litewskich, leżało oficjalne pismo dyrektora administracji podstołecznego samorządu zaprzeczające, by chociażby jedna szkoła (ba, nawet litewska klasa) została zamknięta na terenie rejonu oraz spoczywało pismo Rady Wspólnot Mniejszości Narodowych domagające się od Komisji Etyki oceny artykułu zawierającego oczywiście kłamliwe sformułowania podburzające do waśni narodowościowych.
Mimo że w artykule zostały podeptane wszelkie standardy cywilizowanego dziennikarstwa (bo nie tylko że zawierał on kłamstwa, ale też autor publikacji nawet nie pofatygował się zapytać oskarżaną stronę o jej zdanie w sprawie stawianych zarzutów), to członkowie komisji od etyki uznali, iż ta żadnego szwanku nie poniosła. Rozgrzeszyli „R" bez rumieńca wstydu na twarzach zresztą działacze dobrze znani tacy jak Gintaras Songaila czy Edita Žiobienė, którzy wówczas zasiadali w komisji.
Dawne to dzieje jednak. A piszę o tym tylko dlatego, że właśnie przeczytałem w Internecie alarmujący news o prawdopodobnym bankructwie „R". Niesławny brukowiec, który nie liczył się z żadnymi standardami obowiązującymi rzetelne dziennikarstwo, w końcu się doigrał. Komisja Etyki Dziennikarskiej (oczywiście w zupełnie innym składzie), którą „R" – jak podaje się w internetowej informacji – ostentacyjnie olewała, uznała w końcu gazetę za nieetyczną. Skutkowało to tym, że wydanie zostało pozbawione ulg podatkowych przysługujących drukowanej prasie i to miało doprowadzić dziennik do skraju bankructwa. Sama gazeta, oskarżając swych wrogów o spiski, płaczliwie przestrzega, że zamierza zakończyć żywot wraz z datą wyborów 25 maja.
Będąc w branży dziennikarskiej od lat wcale nie mam jakiejś tam schadenfreude z powodu prawdopodobnego zniknięcia z litewskiego rynku prasowego jednego z najbardziej rozpoznawalnych w niepodległej Litwie tytułów. Zwłaszcza że „R" rozpoczynała z wysokiej półki. Na początku lat 90-tych była gazetą walczącą piórem z kryminałem zalewającym w tamtych czasach Litwę i jej stolicę. Wówczas zresztą dziennikarz gazety Vitas Lingys zapłacił za to cenę najwyższą. Został zastrzelony przez gangsterów z Wileńskiej Brygady.
Z czasem jednak tytuł zaczął gubić swą twarz niezależnej gazety walczącej z przestępczością, korupcją, patologiami życia społecznego. Coraz głośniej zaczęto w środowisku dziennikarskim mówić, że gazeta zaczęła sama wymuszać na przedsiębiorcach reklamy szantażując, że w razie odmowy zacznie drukować kompromitujące niedoszłego reklamodawcę materiały. Degradacja „nepriklausomo laikraščio" postępowała w tempie zatrważającym, aż w końcu zeszedł brukowiec zupełnie na psy. Stał się tubą najbardziej nacjonalistycznych i fanatycznych elementów. Jego wizytówką zostali filozofowie pokroju Juozaitisa czy Ozolasa, a publicystyka w wydaniu „R" pokazała niejako, jak nisko może paść dziennikarstwo.
Nie ciesząc się z upadku niegdyś chlubnego tytułu mimo wszystko felieton swój zakończę słowami klasyka: „Kończ, Waść, wstydu oszczędź!".
Tadeusz Andrzejewski
Komentarze
Przecież on wprost niemal bandyta, który roznieca waśnie narodowościowe i swoimi paszkwilami brutalnie uderza w Polaków na Litwie. Miejsce takiego chuligana w pace albo w rynsztoku. Całe szczęście, że od pewnego czasu ten pajac jest już odsunięty od spraw publicznych i tylko błąka się jak opętaniec gdzieś na nieistotnym marginesie.
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.