Będąc w temacie warto jednak pochylić się nad bilansem naszej unijnej przygody.
Wstępując do Unii, jak dobrze sobie pamiętam, był entuzjazm. Entuzjazm nie tylko z tego, że otrzymujemy szansę na dobrobyt, ale też że staniemy się Europejczykami również mentalnie. Zaczerpniemy, będąc wewnątrz wspólnoty, najlepsze wzorce z dorobku starej Europy. Wyrównamy standardy w dziedzinie nas, litewskich Polaków, tak bardzo obchodzących.
I na początku tak to też wyglądało. Przed akcesją znalazły się nawet w budżecie pieniążki na ulotki informacyjne w języku nie tylko litewskim, ale i mniejszości narodowych. Ba, nawet referendalne karty do głosowania były na Wileńszczyźnie do wyboru: po litewsku, po polsku i po rosyjsku. Hurra, lody ruszyły, wierzyliśmy wszyscy. Zwłaszcza że - jak gdybaliśmy - pojadą nasi politycy do Brukseli, do Skandynawii, którą lubimy sobie stawiać za wzorzec, i przekonają się empirycznie niejako, jak tam sprawy mniejszości są uregulowane.
Przekonają się nasze elity i same się zeuropeizują, wyrwą się z zaściankowości, z uprzedzeń i fobii. Tak właśnie marzyliśmy. Wyszło niestety nie tak, jak marzyliśmy. Wyszedł nul, by posłużyć się wschodniosłowiańskim, a nawet w wielu przypadkach włączyliśmy bieg wsteczny zabierając prawa mniejszościom, które miały przed akcesją. Smutna konstatacja.
Jeżeli chodzi o mentalność w szerszym słowa znaczeniu, to też po dekadzie w Unii przełomu nie nastąpiło. Nie czujemy się za bardzo, że Europa to my. Że współtworzymy pewną wspólnotę, że możemy na nią oddziaływać, ukierunkowywać, zmieniać.
Raczej nadal kombinujemy, co nam ta Europa da. Jak zrobić, by coś jeszcze od niej wycyganić. Tak jak kiedyś jeździli nasi komunistyczni notable do Moskwy z chytrymi myślami z tyłu głowy, jak by tu towarzyszy moskiewskich na coś naciągnąć, tak teraz z podobnymi myślami wielu naszych polityków jeździ do Brukseli.
Pisząc o tym nie jestem naiwny. Tak, zdaję sobie sprawę, że gry polityczne są wszędzie, tak jak i interesy – co wiadome – są wieczne. Chodzi mi jednak o to, by grać nie po to, by kogoś ograć czy wykiwać, tylko by mądrze wprowadzić własne interesy, interesy swego regionu do gry. A to możemy zrobić tylko w sojuszu. Bo sami w potężnej Unii jesteśmy tylko małym, biednym, peryferyjnym państewkiem.
Niestety po zmianie warty w prezydenckim pałacu przy placu Daukantasa w tej regionalnej grze interesów karty nam zupełnie się pomieszały. Pomieszały albo i celowo zostały pomieszane przez nową głowę państwa. Straciliśmy regionalną pozycję, którą mieliśmy za Adamkusa, utraciliśmy przyjaciół w regionie, których zredefiniowaliśmy paradoksalnie jako ... zagrożenie dla naszego kraju. Wąskie horyzonty rządzących, ich zaślepienie i ahistoryczność pojęć pchają nasz kraj w ślepy zaułek.
Odchodząc jednak od geopolityki do ludzkich spraw możemy powiedzieć, że mamy z czego się cieszyć po dziesięciu latach członkostwa w UE. Szczególnym powodem do zadowolenia jest przystąpienie Litwy do strefy Schengen, która daje wolność. Wolność poruszania się po kontynencie, której nie było od wieków. Tymczasem już od kilku lat nie ma granic w Unii, nie ma upokarzających kolejek przed ambasadami zachodnich państw w celu zdobycia wizy. Co za ulga...
Możemy zresztą do zamożnej Europy jeździć nie tylko turystycznie, ale i za chlebem, bo bariery w podejmowaniu pracy w innych unijnych państwach stopniowo nam usunięto. Perspektywa wyjazdu za pracą na obczyznę jest i dobra i zła. Szczegóły są nam dobrze znane, więc nie rozpisuję się. Konstatuję fakt.
Członkostwo w UE dla nas, kraju na dorobku - to też szansa na cywilizacyjny skok. Bo dzięki Unii poprawiamy infrastrukturę, modernizujemy gospodarkę, rolnictwo, wspieramy rolników dopłatami bezpośrednimi, pomagamy przedsiębiorcom, finansujemy bardziej zasobnie kulturę, oświatę, a nawet place zabaw dla dzieci. Szyldów informujących, że obiekt powstał dzięki wsparciu z funduszy UE, w całym kraju mamy tysiące. Dobrobyt więc rośnie, choć nie tak szybko jak w innych państwach członkowskich. Chyba tylko Bułgarzy i Rumuni mają jeszcze niższe świadczenia niż my na Litwie. Perspektywa nie najweselsza, ale chyba nie Unia w tym winna.
Na zakończenie warto też zauważyć, że i sama Unia potrzebuje reform, gruntownych zmian w wielu dziedzinach poczynając od procesu decyzyjności i odbiurokratyzowania struktur unijnych, a kończąc na pohamowaniu mentalności nadmiernego konsumpcjonizmu współczesnych Europejczyków i odstąpienia od pseudowartości, które w wielu krajach europejskich są w niesłychanej dotychczas ofensywie. Ale to zadanie dla nas wszystkich – Europejczyków. I jak na razie to zadanie nas przerasta...
Tadeusz Andrzejewski
Komentarze
Poniższy tekst jest fragmentem dłuższego artykułu dotyczącego polityki wschodniej „O narodową politykę na Kresach, część II. Czyli – kiedy Rosja zagraża Polsce?”, który ukaże się wkrótce na portalu.
Kolejnym elementem niezbędnym w antyrosyjskiej krucjacie na Wschodzie jest Litwa. To państwo to dość udany owoc wieloletniej pracy wrogów Polski, nie wyłączając Sowietów. Mające wpisane niemal w doktrynie usunięcie wszystkich wpływów polskich z opanowanego obszaru spełnia swoją rolę bezbłędnie. Oczywiście, nie jest ono traktowano jako podmiot polityki przez Niemcy i Rosję, państwo to może nawet przejawiać antyrosyjskie i antyniemieckie tendencje, nie zmienia to faktu, że prowadzić polityki zgodnej z polskim interesem, a już na pewno z Polską skoordynowanej, po prostu nie może. Gdyby takową prowadzić zaczęło, to Berlin lub Moskwa z pewnością zainterweniowałyby we właściwy sobie sposób, wywierając na Litwę określoną presję. Nie po to aktywnie podtrzymywano tożsamość nowolitewską u jej zarania i wspierano niemal wszystkie roszczenia terytorialne Nowolitwinów względem Polski, aby Litwa przestała spełniać swoją rolę osłabiania nas.
Nie ułatwia sprawy potencjalnego sojuszu Wilna i Warszawy stosunek tego pierwszego do polskiej mniejszości narodowej na Litwie. Narażona na wynarodowienie, które jest bezpośrednim celem polityki litewskiej, stanowi kość niezgody między Litwą a Polską.
Pojawiają się oczywiście głosy, iż wycofanie się ze wsparcia (którego przecież i tak nie ma – jest za to postulat zrealizowania odwiecznych celów polityki Niemiec i Rosji, aby wytępić polskie wpływy na Wileńszczyźnie rękami Nowolitwinów) dla polskiej mniejszości narodowej powinno być ceną, jaką trzeba zapłacić za antyrosyjskie sojusz dwóch państw o skrajnie nierównym przecież potencjale. Ich nieproporcjonalność na korzyść Polski świadczy o tym, że to nie my w tej relacji powinniśmy być petentem.
Wychodzi wobec tego na to, że to Warszawa powinna być bardziej zainteresowana w niepodległości Litwy niż sami Nowolitwini! To Polska ma iść na ustępstwa wobec Wilna, aby to łaskawie zgodziło się być niepodległe i aby zwróciło uwagę na zagrożenie rosyjskie. Wobec tego okazuje się, że Wilno jest bardziej zainteresowane w zwalczaniu mniejszości polskiej niż we własnej niepodległości!
Owszem, tak właśnie jest – to paradoks myślenia giedroycistów, ale Nowolitwini rzeczywiście wyżej od własnego bytu państwowego stawiają możliwość depolonizacji władanym przez nich terytorium. Gdyby ustępstwa wobec Polaków na Litwie były kosztem ułożenia się z Polską choćby we własnym interesie, to Nowolitwini i tak wybraliby to pierwsze. Tak po prostu jest od wieku XIX i tak było zawsze. Czy to był carat, bolszewicy w 1920, bolszewicy w 1939, Niemcy kaiserowskie, Niemcy nazistowskie czy powojenny ZSRR okupujący Litwę – Litwini ZAWSZE stali po stronie przeciwnej niż Polacy na Litwie. Dość dodać, że to przecież nie Rosjanie – utożsamiani w Polsce wprost z Sowietami – niszczyli polskość w Litewskiej SRR, robili to najprawdziwsi etniczni Litwini. Doszło wręcz do tego, że Moskwa niechętnie patrząca na rozwój litewskiego nacjonalizmu, musiała udzielać koncesji na rzecz polskiej mniejszości w Litewskiej SRR, aby zrównoważyć wpływy tego pierwszego. To, czym dzisiaj dysponują Polacy na Litwie, to pozostałość właśnie tej polityki Moskwy z czasów ZSRR. Republice Litewskiej Polacy na Litwie niczego nie zawdzięczają poza uszczuplaniem stanu posiadania. W swojej samobójczej w gruncie rzeczy dla własnego istnienia postawie Nowolitwini doprowadzili do tego, że Moskwa zaingerowała w konflikt polsko-litewski i to z niekorzyścią dla nich samych.
Dziś politykę szukania jedynej pomocy w Moskwie, szczególnie u Gorbaczowa, politycy III RP nazywają zdradą Litwy i zdradą jej niepodległości. Nawet gdyby tak było – to dlaczego Polacy na Litwie mieliby zdradzać polskość w imię niepodległości państwa, które zawsze dążyło do ich wytępienia? Bo tak sobie wymyślił pan Giedroyc w Paryżu?
Zadając ostateczny kłam teoriom oskarżającym Polaków na Litwie o pro moskiewskość, podsumujmy fakty. To Nowolitwini stanowili bowiem najbardziej skomunizowaną i upartyjnioną narodowość w Litewskiej SRR. I jakoś nie brzydzili się oni korzystać z narzędzi sowieckiego okupanta, by niszczyć polskość na Litwie – a raczej to, co po niej pozostało m.in. dzięki litewskiej działalności w trakcie ludobójstwa w Ponarach. Cel uświęcił tutaj środki. Druga sprawa – Polacy na Litwie poparli niepodległość Litwy, chcąc jedynie autonomii terytorialnej, słusznie obawiając się litewskiego szowinizmu. Tzw. autonomia Wysockiego o rzeczywistej orientacji pro moskiewskiej nie była w żadnym wypadku miarodajna dla polskiej mniejszości. Bo jeśli mówimy o uczestnictwie różnych narodowości w LSRR w aparacie partyjnym, to najmniej skomunizowaną narodowością spośród wszystkich byli właśnie Polacy. I to nie Polacy wysługiwali się komunizmowi na szkodę Litwinów, a odwrotnie.
Wobec tego mamy do czynienia z sytuacją, w której niepodległość Litwy nie jest dla Polski żadną wartością. Jest wręcz przeciwnie. I należy się zgodzić z wnioskiem płynącym chyba niechcący tylko z myśli giedroycistów – dla Nowolitwinów niepodległość też nie jest wartością, przynajmniej nie najwyższą. Tą jest wyniszczenie polskości na terenach im podległych.
Naród, który nie chce niepodległości, po prostu na nią nie zasługuje. A jeśli swoimi samobójczymi dążeniami szkodzi sąsiadom, to ci nie powinni pozostać obojętni na taką politykę. Antypolskość Litwinów to w gruncie rzeczy także polityka antylitewska, bo samym Nowolitwinom przysłania wartość niepodległości. Co bowiem wtedy, gdy Litwin zrobi swoje, tj. zniszczy wpływy polskie na Litwie? Wówczas nieuchronnie nadejdzie kolej na niego. Nie ma bowiem niepodległej Litwy bez niepodległej Polski. W drugą stronę to już nie działa.
Litwinom nie można na tego typu ruchy pozwolić. Polityka polska powinna dążyć do maksymalnego zawężenia politycznej suwerenności Litwy, z zachowaniem praw do kulturalnego rozwoju. Niepodległość tego państwa nie jest Polsce do niczego potrzebna, a rozszerzenie w nim wpływów to same korzyści. Jest to oczywiście zwiększenie możliwości prowadzenia własnej polityki w rejonie Bałtyku, izolacja Kaliningradu i konieczność rozmów Moskwy na temat jego statusu wyłącznie z Warszawą, na którą Kreml stanie się chcąc nie chcąc skazany – co może być z kolei kartą przetargową w rozmowach na inne tematy. Wreszcie – jest to skrócenie antypolskiego frontu od wschodu. Skoro Nowolitiwni mówią nam – albo my, albo wy – to podejmijmy rękawicę i kierujmy się tą samą co oni logiką. W obecnej sytuacji Polski możliwa jest do zrobienia jedna stosunkowo prosta rzecz wobec Litwy.
Obala to skądinąd teorię o tym, że wydłużenie granicy z Rosją osłabia Polskę. Nawet gdyby Litwa była wprost inkorporowana do państwowości polskiej, to skutek uboczny w postaci wydłużenia granicy z Rosją wcale nie świadczyłby o osłabieniu Polski, a wręcz przeciwnie.
Rozwiązanie, o którym mowa była wcześniej, nie jest na tyle nieoczywiste, by wcześniej nie wpadł na nie ktoś inny. Na Litwie trzeba po prostu bronić swojej historii i nie dać jej zawłaszczyć innym, poczynając od samej nazwy państwowości. We wcześniejszych częściach tekstu przewijało się określenie „Nowolitwini” i ta nazwa oddawałaby właściwy stan rzeczy. Litwa bowiem po prostu ukradła nazwę dawnej polskiej prowincji, ojczystej dla naszych wieszczów, wojskowych czy polityków. Dzisiejsza tożsamość litewska to owoc XIX wieku, bez żadnej ciągłości z Wielkim Księstwem Litewskim, które było kulturowym obszarem polskim, w końcu także obszarem polskim również pod względem politycznym. Polskość Wileńszczyzny, serca tego organizmu, właśnie tego dowodzi.
To dlatego właśnie Nowolitwini dążą do depolonizacji Wileńszczyzny. Tutaj nie może być miejsca na autochtoniczną ludność polską, o ile państwo to ma mieć monopol na tradycję WKL i o ile chce mieć deklarowaną historię starszą niż wiek dziewiętnasty. Rzecz jasna, w dalszej kolejności są głęboko ukryte obawy przed polonizacją i gdyby Polska rzeczywiście prowadziła narodową polityką obliczoną na własny interes, to Polacy na Litwie byliby ekspozyturą i przyszłym narzędziem ekspansji polskości na pozostałą część Litwy, a nie upośledzoną ekonomicznie i dyskryminowaną mniejszością. Oswojenie się z Polakami jako prawowitymi mieszkańcami Litwy to praktycznie koniec tożsamości nowolitewskiej, która rozbija się o mur autochtonicznej polskości. Na Litwie wszystko ma być litewskie wyłącznie we współczesnym rozumieniu tego słowa po to, aby można było też zmonopolizować przeszłość Litwy i szczycić się historycznymi korzeniami. Naród Litwy potrzebuje tej narracji jak powietrza, dlatego też do niczego nie umie się zmobilizować tak jak do walki z miejscowymi Polakami. Tutaj nie ma trzeciego wyjścia, jest albo my, albo oni.
Litwini – czy też Nowolitwini – tłumaczą sobie istnienie Polaków na Litwie, odbierając im prawo do samoidentyfikacji narodowej, swoją drogą to samo czynią białoruscy opozycjoniści walczący (często wirtualnie, lecz za polskie pieniądze, vide Franciszak Viachorka) z Łukaszenką. I tak, jedni mówią o „Litwinach języka polskiego”, drudzy o „spolonizowanych Białorusinach”, ewentualnie „spolonizowanych Litwinach”. Białoruska opozycja, rekrutująca się często z antypolskich nacjonalistów odmawiających prawa do samookreślenia narodowego Polakom na Białorusi, również uważa WKL za swoje państwo, za państwo protobiałoruskie, stąd Pogoń na ich emblematach. Tymczasem przez długi czas Litwin oznaczał właśnie tyle, co osoba języka polskiego wywodząca się z Litwy, był to podtyp Polaka, z naszym narodowym wieszczem Mickiewiczem na czele. Litwa to polskie dziedzictwo, skąd by się inaczej wzięli na dawnym terytorium WKL Polacy jako ludność autochtoniczna, a więc dzisiejsze polskie mniejszości narodowe na Litwie i Białorusi?
W przypadku nowo-litewskim (białoruskiemu wystarczy odciąć gotówkę i problem sam się rozwiąże, dotyczy to także telewizji Belsat finansowanej z naszego abonamentu) na myśl nasuwa się rozwiązanie greckie. To Grecja bowiem aktywnie walczy z zawłaszczaniem starożytnej helleńskiej historii przez słowiańską Macedonię, która obrała sobie nawet nazwę od państwa Aleksandra Wielkiego, stawia greckiemu wodzowi pomniki jak własnemu bohaterowi itd. Grecja wymogła na społeczności międzynarodowej, aby Macedonia funkcjonowała w stosunkach międzynarodowych jako „Była Jugosłowiańska Republika Macedonii” (ang. FYROM), co z pewnością musi być dla tej ostatniej uciążliwe. Jak pokazał jednak ten przykład – da się. Niekoniecznie trzeba to postulować na forum międzynarodowym w przypadku litewskim, ale „Była Socjalistyczna Sowiecka Republika Litewska” w ustach polskich polityków nie brzmiałoby nieprawdziwie, za to przypominałoby naszym sąsiadom, żeby swoich korzeni szukali gdzie indziej. Nie ma bowiem zgody na aneksję polskiej historii i jednoczesne tępienie Polaków na własnym terytorium, którzy są tejże historii żywym nośnikiem.
Gdy Radosław Sikorski rzucił kiedyś na antenie TVN24 opinię, iż Litwa uważa Wilno za okupowane w międzywojniu przez Polskę, „ale my tak nie uważamy”, wywołało to poważny rezonans u sąsiadów. Oskarżono ministra o fałszowanie historii, chociaż jedynym obok Litwy państwem uznającym w międzywojniu Wilno za okupowane był Związek Sowiecki (który przekazał je – niczym swoją własność – Litwinom, gdy Rosja bolszewicka stała pod Warszawą, właśnie na traktat z bolszewią powoływali się Nowolitwini przez cały ten okres) i to właśnie on przekazał je Litwie w 1939. Było to miasto, gdzie nie występowała praktycznie ludność litewska – kto więc miał kogo okupować? Polacy samych siebie? Stanowili tam oni w 1939 roku 66% ludności.
To są fakty, o których trzeba mówić, co więcej – trzeba pociągnąć Litwinów za język, bo wreszcie będą musieli powiedzieć głośno, iż chcą nam ukraść historię i wynarodowić rodaków. Z faktami nie wygrają, a przyciśnięci do muru będą musieli wreszcie to przyznać. Ten moment będzie wówczas najlepszy, by zrewidować oficjalnie stosunek do litewskiej doktryny państwowej i jej nazwy. Im szybciej to nastąpi, tym lepiej.
W „twardej” polityce również trzeba doprowadzić do momentu, w którym dojdzie do takiego przewartościowania. Leży to w najgłębszym interesie polskim. Nie leży to w żadnym wypadku w interesie definiowanym obecnie przez Litwinów. Albo my, albo oni.
Docelowo Litwini – o ile to możliwe – powinni być wciągnięci w polskie życie narodowe przy zachowaniu odrębności językowej i kulturowej, które same w sobie stanowią wartość nie tylko dla nich czy dla nas. Jednak ich samodzielny rozwój polityczny nie ma dla Polski żadnej wartości i powoduje tylko ubytki w żywej substancji polskiej. Ten stan musi być jak najszybciej zakończony wszelkimi cywilizowanymi metodami. Nowolitewskiemu nacjonalizmowi trzeba przetrącić kręgosłup raz na zawsze – innego wyjścia po prostu nie ma. Alternatywą jest wynarodowienie polskiej Wileńszczyzny. Skoro Litwini nie kryją się z zamiarem przeprowadzenia tego ostatniego, to my nie kryjmy się ze swoimi zamiarami.
Wagę samej tylko wojny o panowanie nad historią, której uwieńczeniem było i jest symboliczne i polityczne (w takiej właśnie kolejności) władanie Wilnem, dostrzegali nawet sami Nowolitwini w okresie międzywojennym:
Bez Wilna nie ma Litwy, nie ma litewskości, nie ma korzeni: my bez niego uschniemy. Albo my wyzwolimy Wilno, i to w najbliższych latach, albo zginiemy z całą naszą kulturą.
Juozas Tumas-Vaižgantas
Albo my – albo oni, mówili już wtedy Litwini o Polakach. Przyjęcie tej ich optyki to najlepsze, co możemy zrobić.
Marcin Skalski
http://www.kresy.pl/wydarzenia,polityka?zobacz/albo-my-albo-oni-czyli-czy-mozna-poswiecic-polakow-na-litwie-w-imie-antyrosyjskiego-sojusz
była szansa na cywilizacyjny skok, a wyszedł cywilizacyjny zeskok ;) były podwójne tabliczki, teraz są zakazane, były karty do głosowania w języku polskim, a teraz jest wielki wrzask "to zagraża integralności terytorialnej Litwy" itd. Litwa cofa się w pewnych kwestiach i niedługo będzie na peryferiach UE nie tylko pod względem geograficznym.
Ba, nawet referendalne karty do głosowania były na Wileńszczyźnie do wyboru: po litewsku, PO POLSKU i po rosyjsku."
Czyli jak się chce, to można. Zresztą jest takie powiedzenie: Chcieć to móc!
Dlatego nie ulega wątpliwości, że obecne prześladowania mniejszości narodowych to ewidentnie dowód ZŁEJ WOLI władz litewskich. A nie żadne tam konstytucje, komisje językowe czy obrona litewskości...
Kanał RSS z komentarzami do tego postu.